„Repatriacja”

Nasza rodzina wyjechała z Petlikowiec trzecim transportem na początku miesiąca lipca 1945 roku, niestety daty nie pamiętam i chyba już od nikogo się nie dowiem. Po wyjeździe pierwszego transportu przed Wielkanocą, drugim transportem pod koniec czerwca wyjechała następna grupa a wśród nich moje dwie ciotki Hanka Skotnicka i Jadwiga Kaftan oraz wujek Franek Wiśniowski, którzy mieszkali na tak zwanym Kalińcu. Zostali oni osiedleni na pograniczu woj. opolskiego i wrocławskiego w Lubiatowie. Nasz transport składał się przeważnie z pozostałych mieszkańców z naszej strony Strypy i kilka rodzin z Kurdwanówki i Ossowiec, którzy schronili się przed banderowcami w naszej wsi.
Naszą tak zwaną repatriację, pamiętam dość dobrze.
Pewnie liczyliśmy wtedy na to, ze powrócimy i karabin maszynowy, który przekazał mi kolega przed swoim wyjazdem przed świętami wielkanocnymi, zakopałem pod chałupą dziadka, u którego mieszkaliśmy po powrocie z ewakuacji, gdy przed wsią zatrzymał się front. Po naszym domu w tym czasie pozostał tylko ślad.
Na podwodę którą nam podesłali, załadowaliśmy klatkę z kozą, którą otrzymaliśmy w ramach wymiany za konia, jakąś skrzynię z żelastwem, naczynia kuchenne i garnki, po worku zboża i mąki oraz nieodzowne pierzyny i poduszki. Do kieszeni włożyłem dwa granaty, przewiesiłem karabin przez plecy i ruszyliśmy w kierunku Pyszkowiec.
Po drodze wstąpiłem do „uczastkowego”, aby oddać mu karabin. Wpierw jednak zażądał aby mu oddać „udostwierenie” więc oddałem, pożegnałem się i odszedłem zapominając oddać karabinu, z którym prawie przez rok się nie rozstawałem. Byczkow, tak nazywał się nasz petlikowiecki „uczastkowyj” spojrzał na mnie ale nic nie mówił. Oczywiście szybko się zreflektowałem i karabin mu oddałem.
Wcześniej, którejś nocy gdy trzymałem wartę pod domem Palczakowej, gdzie kwaterował, chciał mnie rozbroić za to, że oddaliłem się na chwilę z posterunku. Powiedziałem mu wtedy, że bez karabinu do domu nie wrócę i może mnie zabić. Pewnie by to zrobił, bo był podpity, gdyby w mojej obronie nie stanęła gospodyni.
Szliśmy za wozem już bez żadnej ochrony, każdy z nas coś dźwigając na plecach. Do obrony miałem jedynie te dwa granaty. Ale spokojnie minęliśmy Zieloną. Spojrzałem na kopułę cerkwi posiekanej seriami z karabinu maszynowego. Kilka miesięcy temu, stamtąd banderowcy w czasie obławy otworzyli ogień do nas i czerwonoarmistów Kowpaka, którym towarzyliśmy. Gdy weszliśmy do cerkwi na posadzce leżało kilka ciał banderowców. Prawdopodobnie nie chcąc dać się ująć, popełnili samobójstwo.
Do Pyszkowiec dotarliśmy bez przeszkód, rozładowaliśmy szybko skromny dobytek i rozlokowaliśmy się wzdłuż torów. Nie mieliśmy pojęcia jak długo trzeba będzie tu koczować w oczekiwaniu na pociąg, bo nie było możliwości od kogoś się dowiedzieć. Tu w Pyszkowcach, po uszkodzeniu mostu kolejowego na Strypie i tunelu, kończył się kolejowy szlak Czortków–Buczacz-Stanisławów. Nie było tam, żadnego urzędnika kolejowego ani telefonu.
Zbliżał się wieczór i baliśmy się nadchodzącej nocy. Po oddaniu broni, byliśmy zupełnie bezbronni, jak dwa lata temu. Nie mogliśmy też liczyć na jakąś ochronę ze strony władz. Transport nasz składał się przeważnie z kobiet i dzieci, których mężowie i ojcowie zostali powołani do wojska. Pozostało tylko kilkunastu starszych mężczyzn, lub niezdolnych do służby wojskowej i oprócz mnie, jeszcze kilku wyrostków w moim wieku, których wymienię:
Józek Skotnicki, Karol Hoc, Władek Hreczyński, Józek Myszkowski, Bronek Hołyński i Władek Rzewuski.
Oprócz nas wyczekiwały również na wyjazd rodziny z Podzameczka i Nowostawiec, stąd uzbierała się dość spora grupa chłopców w moim wieku. Krótkie letnie noce spędzane na rozmowach i czuwaniu, odsypialiśmy dniem. Lipcowe słońce paliło niemiłosiernie i nie było gdzie przed nim się skryć. Żadnych drzew i zabudowań. Aby się przed nim schronić, więc stawialiśmy nad swymi legowiskami szałasy z trzciny z pobliskiego stawu lub gałęzi. W oczekiwaniu na podstawienie pociągu, dnie mijały strasznie powoli. Nie mam pojęcia jak wiele upłynęło tam dni. Nie przypominam sobie skąd braliśmy wodę i czy jedliśmy jakąś gorącą strawę. W takich warunkach w jakiejś budzie dróżnika kolejowego przyszło na świat dziecko. Małżeństwu Genowefy i Franciszka Krawczyńskich, urodził się syn. Rok wcześniej, w czasie pobytu na ewakuacji w Baryszu zmarła im córka jedynaczka, dwunastoletnia Stasia.
Po kilku dniach nadszedł dzień odpustu w buczackim kościele na Matki Boskiej Szkaplerznej. Pomimo obawy, że w tym czasie może być podstawiony pociag, kilka kobiet udało się do Buczacza. Pewnie tam ich modlitwa została wysłuchana, bo nazajutrz podstawiono upragnione wagony. Pociąg składał się z kilkudziesięciu czteroosiowych węglarek, zwanych „lorami” i kilku wagonów krytych oraz dwóch parowozów, jeden z tyłu a drugi na początku składu. Przeznaczony był do przewozu węgla, po który miał jechać do Bytomia i tam nas podrzucić.
Niektórzy przesiedleńcy mieli ze sobą krowy i konie, więc wagony kryte zostały przeznaczone do ich przewozu. Ludzie ze swym dobytkiem ulokowali się na węglarkach po kilka rodzin na każdym w liczbie po około 30 osób. Załadunek nie przebiegał sprawnie, trwało to dość długo. Jak zazwyczaj w takich przypadkach towarzyszyły temu kłótnie i swary, bo każdy chciał dla siebie wybrać jak najlepsze miejsce. Po załadunku, pociąg próbował ruszyć ale nie mógł. Maszyniści obu lokomotyw mieli jakieś problemy z odblokowaniem hamulców. Wreszcie po kilku godzinach, sapiąc ciężko obu parowozami, powoli ruszył. Było pod górę.

(W tym momencie przypomniała mi się anegdotka, która powstała wkrótce wkroczeniu w 1939 roku na nasze tereny Sowietów W niektóre dnie odgłos sapiących lokomotyw dolatywał nawet do Petlikowiec. O, ludzie wtedy mówili. Pociąg jedzie z Buczacza w kierunku Czortkowa, bo wiezie; de-ski, skó-ra, de-ski, skó-ra..., albo boks-jucht, boks-jucht. Natomiast jadąc z przeciwnej strony z Czortkowa do Buczacza, jechał szybko i słychać było tylko pogwizdywanie lokomotywy. Wieziono; szpiczkę-machorkę, szpiczkę-machorkę... Nie odbiegało to wiele od prawdy, bo w czasie tym w sklepie poza zapałkami i machorką produkowaną z łodyg tytoniowych, zwana krupką, nie bardzo było można coś więcej kupić.)
Jednak wówczas gdy pociag ruszał, daleko nam było do wesołości i śmiechu. Były już żniwa. Z nad przytorowych skarp, przyglądały się nam grupki żniwiarzy z kosami w rękach, lub sierpami uwieszonymi na ramieniu. Są już żniwa, które dla nas wieśniaków były czasami ciężkiej pracy i nadziei na bogate zbiory, bo to co się zebrało z pola w żniwa, stanowiło wyłącznie jedyne utrzymanie dla całej rodziny przez cały rok. Są żniwa, a my zabraliśmy ze sobą i wieziemy sierpy i kosy, nie wiadomo dokąd i po co. Nie można było rozpoznać wyrazu twarzy, przyglądających się nam żniwiarzy radość, że już nie będzie Lachiw, czy może smutek pozostających jeszcze Polaków. A może niepokój, jak nam kilka lat temu, przyglądającym się Żydom, pędzonym do getta.
Któraś z kobiet z naszego wagonu zaintonowała pieśń „Z tej biednej ziemi”. Ta pieśń została natychmiast podchwycona przez inne kobiety i mężczyzn i przekazana na wagony sąsiednie. Pieśni towarzyszyły łzy i ucisk w krtani.
Oddalaliśmy się w kierunku wschodnim, aż wreszcie pociąg skierował się na północ. Siedząc na górze z załadowanych na wagon tobołów podróżnych, oglądaliśmy omijany Czortków. Pociąg powoli posuwał się po zboczu wzgórza. Dołem płynął Seret, odwróciłem głowę w lewo, a tam gdzieś za naszą Strypą, pod osłoną krwawej czerwienią łuny, zachodziło słońce. Kończył się dzień 17 lipca 1945 r.
Nocą przejeżdżaliśmy przez budzące grozę, lasy. Opuszczaliśmy po kolei tereny powiatów: czortkowskiego, trębowelskiego, borszczowskiego. Zaczęły mi się przypominać po kolei nazwy, wszystkich miasteczek powiatowych województwa tarnopolskieo. Kiedyś, w 2-ej a może 3-ciej klasie trzeba je było wykuć na pamięć, a więc; Radziechów, Kamionka Strumiłowa, Zbaraż, Brody, Skałat.... Po dłuższym postoju w zniszczonym działaniami wojennymi Tarnopolu, minęliśmy Złoczów.
Wreszcie zmorzył nas sen i gdy rankiem obudziliśmy się, był już Lwów. We Lwowie zanosiło się na dłuższy postój, odczepiono parowozy. Były pilniejsze potrzeby. Po dwu, albo trzydniowym postoju we Lwowie, zbliżaliśmy się do ustanowionej w czasie czwartego rozbioru Polski, granicy. Pod wieczór zbliżaliśmy się do Medyki. Zaczęła psuć się pogoda. Obawialiśmy się dłuższego postoju, sprawdzania tożsamości, rewizji i innych czynności związanych z odprawą graniczną. Mogli kogoś zatrzymać, bo oprócz świstków papieru nie mieliśmy żadnych dokumentów. A nuż komuś, coś stanie się podejrzane. Po drodze pozbyłem się zbędnych, jak się już wydawało, granatów. Odprawa graniczna nie była zbyt rygorystyczna. Z ulgą opuszczałem tak zwany „Kraj Rad”, narzuconą nam w 1939 roku nową ojczyznę, którą na dodatek trzeba było jeszcze i kochać i śpiewać o niej pieśni. W nocy, gdzieś pod Przeworskiem w lesie, zatrzymała nas burza z ulewą, czy też oberwaniem chmury. Łamało drzewa i słupy telegraficzne. Las nadal budził strach, gdzieś z oddali dolatywał odgłos strzałów. W sąsiednim wagonie rozległ się głośny płacz matki. Zmarło, urodzone na stacji w Pyszkowcach dziecko.
Gdy pociąg ruszył, przez cały dzień na trasie od Rzeszowa do Krakowa suszyliśmy w lipcowym słońcu zmoczoną odzież i to co ze sobą wieźliśmy.
W czasie postoju w Bochni, przyszły dwie sanitariuszki z Czerwonego Krzyża i zabrały złożone w rekruckim kuferku ciałko niemowlęcia.
Pewnie nadano mu i miało jakieś imię.
Przez Kraków przejechaliśmy z zatrzymaniem się jedynie przed semaforem. Później pociąg wlókł się przez cała noc. Rano kazano nam opuścić wagony. Byliśmy w Bytomiu.

Stanisław Kubasiewicz. Grudzień 2003 r.


Lista rodzin wysiedlonych z Petlikowiec Starych w pierwszej połowie m-ca lipca 1945 r. Grupa III.

1. Genowefa i Fabian Osiadaczowie z córkami Marią i Stanisławą, syn Jan wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, dołączył do rodziny w Bytomiu.
2. Albina i Michał Kubasiewiczowie z synem Piotrem. Starszy syn Józef wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, dołączył do rodziny w terminie późniejszym. Rodzina ta wyjechała w 1946 r. na Dolny Śląsk, osiedlając się we wsi Dolny Pomianów k Paczkowa.
3. Olga i Władysław Rzewuccy ze wsi Kujdanów, bezdzietni wyjechali z Jelenina w latach 60-tych osiedlając się w woj. warszawskim.
4. Karolina i Władysław Kubasiewiczowie z synami Stanisławem, Stefanem. Najstarszy syn Jan wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, dołączył do rodziny wracając z Anglii w 1947 r.
5. Wiktoria i Tomasz Rudkowscy z synem Janem i córką Janiną oraz matką Wiktorii, Albiną Hreczyńską.
6. Krystyna i Piotr Zimrozowie z córką Anną.
7. Marcela Tytym, samotna wdowa. Starszy syn Jan został w czasie łapanki zastrzelony przez Niemców we wsi Kowałówce. Młodszy syn Jan powołany do 11 Armii LWP, dołączył do matki po powrocie z wojska.
8. Maria i Mikołaj Hreczyńscy z synem Władysławem i wnukiem Kazimierzem Perzyńskim. Córka, matka Kazimierza wywieziona w 1940 r. na Sybir, znalazła się w Belgii i tam pozostała. Również pozostał na zachodzie starszy syn Kazimierz, który został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Rodzina ta opuściła Jelenin w latach 60-tych osiedlając się we wsi Chwarszczany.
9. Karolina i Bartłomiej Krawczyńscy z synem Józefem.
10. Genowefa i Franciszek Krawczyńscy z matką Michaliną i siostrą Karoliną Rybicką.
11. Marcela i Wojciech Trębaczowie z synową Anną i jej córkami, Bronisławą, Stanisławą i Stefanią. Syn Jan dołączył do rodziny po demobilizacji z wojska.
12. Maciej Rybicki z żoną i córkami Marcelą i Rozalią oraz siostrą Macieja, Michaliną Syn Antoni dołączył do rodziny po powrocie z robót przymusowych z Niemiec Rodzina ta później przeniosła się z Jelenina, osiedlając się w Piaskach nad Odrą.
13. Wiktoria Osiadacz wraz z matką Marcelą Hreczyńską oraz córkami: Martą, Stefanią i Marią. Mąż Józef dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
14. Jan Janowicz z córką Bronisławą i wnuczką Janiną. Rodzina ta pochodzi z sąsiedniej wsi Kurdwanówki.
15. Maria i Władysław Hołyńscy z synem Bronisławem i córką Karoliną. Rodzina ta pochodzi z Kurdwanówki.
16. Janina i Michał Rzewuccy z siostrą Marią Karmalitą i córką Marią, pochodzący z Kurdwanówki.
17. Maria Leśna z córką Heleną. Mąż Józef dołączył do rodziny po powrocie z wojska. Rodzina pochodzi z Kurdwanówki.
18. Katarzyna Leśna. Ojciec Paweł powrócił do rodziny po powrocie z wojska. Rodzina ta pochodzi z Kurdwanówki.
19. Katarzyna Mularczuk z synem Piotrem i Wojciechem. Mąż powołany do wojska powrócił w rodzinne strony gdzie został zamordowany przez bandę UPA. Rodzina pochodzi z Ossowiec.
20. Bronisława i Stanisław Dydzianowie z synem Czesławem i córkami Stanisławą i Heleną. Syn Wawrzyniec dołączył do rodziny po powrocie z robót przymusowych w Niemczech. Rodzina ta pochodzi ze wsi Bobulińce i dołączyłą do transportu w Bytomiu.
21. Genowefa Kowalska z matką Marcelą Muszyńską oraz synami Kazimierzem i Stanisławem oraz córkami Janiną i Stefanią. Mąż Franciszek po powrocie z wojska zabrał rodzinę na Dolny Śląsk.
22. Maria Trębacz z córką Józefą Szłapak i wnukami Antonim i Władysławem.
23. Katarzyna i Jan Rzewuccy z synami Władysławem i Michałem. Rodzina pochodzi z Kurdwanówki.
24. Helena Dąbska wraz z matką Teodorą Zimroz i synami Karolem i Tomaszem. Mąż Paweł dołączył do rodziny po zdemobilizowaniu z wojska.
25. Maria Macyszyn z synem Janem i córką Janiną. Mąż Michał dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
26. Paulina i Andrzej Opaczukowie z córkami Katarzyną, Józefą i Anną. Rodzina pochodzi z Ossowiec.
27. Genowefa Skotnicka wraz z ojcem męża Franciszkiem i synami Józefem, Władysławem i Stanisławem. Mąż Marian dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
28. Marcela Turkiewicz z synami Karolem i córką Stefanią. Mąż Marcin dołączył do rodziny po powrocie z wojska. Rodzina pochodzi z Ossowiec.
29. Anna i Stanisław Wolańscy z matką Anastazją oraz 3-ką dzieci: Michałem, Władysławem i Stefanią. Rodzina pochodzi z Kurdwanówki.
30. Jadwiga Sopil z siostrą Karoliną Hefka i córkami: Wiktorią, Stanisławą i Karoliną. Najstarsza córka Bronisława wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec, nie powróciła do kraju. Mąż powołany do Armii Czerwonej pozostał na wschodzie.
31. Maria Żebrzyniak z córką Bronisławą. Mąż Łukasz dołączył do rodziny po powrocie z wojska. Rodzina ta wyjechała w 1946 r. na Dolny Śląsk.
32. Anna Skotnicka z matką Katarzyną Pieńkowską. Mąż Jan dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
33. Józef Myszkowski - samotny przy rodzinie Mandrykowskich.
34. Karol Hoc - samotny przy rodzinie Katarzyny Hefki.
35. Wiktoria Mandrykowska z córką Heleną i Marią urodzoną w czasie podróży na stacji kolejowej w Bytomiu. Mąż Adam dołączył do rodziny po zdemobilizowaniu z wojska.
36. Janina Wierzbicka z córką Wandą i Stefanią. Mąż Dymitr dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
37. Franciszka Hreczyńska z córką Marią. Syn Franciszek dołączył do rodziny po zdemobilizowaniu z wojska.
38. Katarzyna Hefka i jej córka Julia Krzywa z córką Bronisławą.
39. Anastazja i Antoni Szymańscy z synem Janem i synową Marią z córką Janiną i siostrą Anną Radzibaba. Syn Michał dołączył do rodziny po powrocie z wojska.
40. Franciszek i Franciszka Trębaczowie z synem Ludwikiem.
41. Albina Chudobska z synem Antonim i córką Joanną. Mąż Karol dołączył do rodziny po powrocie z wojska. Rodzina wyjechała na Dolny Śląsk.
42. Albina Myszkowska z synem Kazimierzem i Janem. Rodzina wyjechała z Jelenina w 1947 r.
43. Rozalia Grubizna z córkami Marcelą i Anną oraz synem Marcinem. Rodzina ta wyjechała w 1946 r. na Dolny Śląsk.

Rodziny pochodzące z Petlikowiec Starych, które wyjechały pierwszym transportem i przebywały k. Konina, osiedlając się na stale w Jeleninie w 1946 r.
1. Antonina i Piotr Bryndżakowie z córką i synem Antoniny z pierwszego małżeństwa, Genowefą i Stefanem Wiszniowskim.
2. Joanna Myszkowska z córką Marią.
3. Antonina i Zachariasz Połonowie z synem Zachariasza z pierwszego małżeństwa Ludwikiem, oraz synem i córką Antoniny z pierwszego małżeństwa Michałem i Zofią Lipka.
4. Wojciech i Genowefa Domscy z córkami Ludwiką i Janiną oraz synem Bronisławem.
5. Maria i Michał Trębaczowie.
6. Jan Rybicki z synem Janem i Aleksandrem.
7. Helena i Marian Hefka z dziećmi, Tadeuszem i Stefanią oraz matką Heleny, Karoliną Kaftan.
8. Marcela Skotnicka z matką i n. Skotnicką i synem Karolem. Mąż Stanisław dołączył do rodziny po powrocie z Anglii.
9. Katarzyna i Jan Baczyńscy.



Petlikowiecczanie, spoczywający na cmentarzu w Jeleninie (szczecińskie):

1. Franciszek Trębacz ur. 11.10.1888 zm. 16.10.1963
2. Joanna Hreczyńska ur. 22.05.1878 zm. 28.12.1963
3. Tomasz Rudkowski ur. 22.05.1906 zm. 28.11.1960
4. Wiktoria Rudkowska ur. 07.02.1906 zm. 08.11.1995
5. Wojciech Trębacz ur. 01.05.1882 zm. 17.02.1970
6. Marcela Trebacz ur. ??.??.1887 zm. 07.12.1959
7. Antoni Szymański ur. 02.01.1883 zm. 22.02.1956
8. Joanna Myszkowska zd. Kubasiewicz ur. 21.12.1887 zm. 03.03.1953
9. Franciszek Skotnicki ur. 10.03.1887 zm. 29.06.1956
10. Marian Skotnicki ur. 15.07.1905 zm. 20.03.1968
11. Michalina Rybicka ur. 03.11.1891 zm. 30.06.1959
12. Antoni Skotnicki ur. 15.10.1864 zm. 11.02.1952
13. Marta Hreczyńska ur. 15.07.1910 zm. 09.10.1993
14. Ludwik Skotnicki ur. ??.07.1891 zm ??.11.1961
15. Wojciech Dąbski ur. 05.11.1895 zm. 18.0?.1987
16. Józef Skotnicki ur. 11.05.1926 zm 19.07.1991
17. Karolina Rybicka ur. 10.11.1915 zm. 01.05.1989
18. Tomasz Trębacz ur. 15.01.1913 zm. 06.03.1983
19. Wiktor Osiadacz ur.12.06.1904 zm. 03.04.1985
20. Karolina Hefka ur. 02.12.1893 zm. 11.04.1893
21. Krystyna Zimroz ur. ??.??.1898 zm. ??.??.1973
22. Piotr Zimroz ur. ??.??.1896 zm. ??.??.1974
23. Fabian Osiadacz ur. 11.02.1899 zm 21.06 1983
24. Genowefa Osiadacz ur. 10.01.1901 zm. 19.10.1972



Marka

Wyróżniała się z pośród wiejskich dziewcząt niezwykłą urodą. Zapamiętałem ją, gdy jako dwunastoletni chłopiec przychodziłem do kolegi szkolnego Józka Skotnickiego. Była ich krewną i czasami wstępowała do nich w niedziele, po nabożeństwie w naszym petlikowieckim kościele. Nie przypominam sobie jej nazwiska a na imię miała Marcela lub Marcelina i wołano na nią Marka. Tak tam u nas powszechnie odmieniano to imię. Pochodziła z ubogiej rodziny, była dzieckiem panieńskim i gdy podrosła matka oddała ją na służbę do hrabiny Szawłowskiej w Przewłoce. Niewiadomo kto był jej ojcem. Poczęta została w roku 1919 lub 1920 i mógł to być nawet jakiś kozak, Petlury lub Budionnego. Została ochrzczona w kościele jak jej matka, a więc była Polką. Hrabina Szawłowska widocznie była zadowolona ze swej służącej, bo aby ją zatrzymać u siebie w Przewłoce, skojarzyła ją z młynarzem, zatrudnionym w folwarcznym młynie. Był on Ukraińcem greko-katolikiem, jednak pod naciskiem hrabiny wzięli ślub w kościele. Był to już rok 1939 i wkrótce przyszli sowieci. Jeszcze raz ją widziałem w roku 1940 lub 41, gdy przyszła w odwiedziny do krewnych z małym dzieckiem. Byłbym z pewnością zapomniał o jej istnieniu. Były to bowiem lata bogate w wydarzenia, niespokojne i pełne grozy. Najpierw wywózka na Sybir kilku rodzin z naszej parafii zamieszkałych na kolonii pod Kurdwanówka i Oleszą, następnie obawa przed zapędzeniem do kołchozu. Wkrótce przyszli Niemcy i czasy stawały się jeszcze groźniejsze. Nasi współziomkowie ogłosili „samostijną Ukrainę”, wznieśli koło szkoły „mohyłu”i mieli swoją policję. Wypędzono nas Polaków ze szkoły, nie pozwalając na dalszą kontynuację nauki. Następowały paradne marsze młodzieży ukraińskiej po petlikowieckim prawobrzeżu Strypy z pieśnią na ustach. Sens pieśni był taki: „my czekały nahody, szczoby znyszczyty wsich worohiw” poczym następował melodyjny refren na głosy męskie i żeńskie.
“Smert’ smert’ Lacham smert’
Smert’ moskowko żydiwskyj komuni”
Ale żydów i komuny już w Petlikowcach nie było, pozostaliśmy my Polacy, ochszczeni w rzymsko-katolickim kościele.
Wkrótce rozpoczęły się łapanki na roboty do Niemiec. Wyłapano prawie wszystką petlikowiecką polską młodzież. Pozostało kilkudziesięciu, takich jak ja nastolatków. Zresztą po mnie też przyszli zaraz po żniwach w 1943 roku, chociaż nie miałem jeszcze ukończonych szesnastu lat. Zdążyłem gdzieś się skryć. Wzięli ojca i zabrali krowę. Ojca wkrótce puścili, bo był kulawy. Nadchodziła dla Polaków tragiczna jesień i zima 1943-44 roku. Zaciskał się wokół Petlikowiec pierscień grozy, pożóg i mordów dokonywanych przez bandy UPA na Polakach. To już nie był daleki Wołyń. To były już wsie sąsiednich powiatów, Podhajec, Trembowli i Czortkowa. Z drogi przez Przewłokę do Buczacza nie powrócił sekretarz gminy Tadeusz Drozd, a w lutym 1944 roku, ojciec mojego kolegi Jan Dumanowski oraz Stanisław Muszyński i Marcin Macyszyn. W tym czasie też doszła wieść z Korościatyna, Koropca i oddalonych o 4 kilometry od Petlikowiec, Bubuliniec. Byliśmy całkowicie bezbronni. Każdy chował się gdzie mógł. Niektórzy porobili kryjówki pod zapolami stodół, niektórzy w stertach obornika wywiezionego na pole.
Nie było próby organizacji jakiejkolwiek samoobrony, chociaż nasz ksiądz proboszcz Bronisław Skulicz na jednym z ostatnich swoich kazań do takiej samoobrony wzywał. Dzisiaj ze zdumieniem czytam o jakichś tam oddziałach AK i posiadanej broni. Ksiądz proboszcz wkrótce zmarł w kilka dni po dniu zadusznych 1943 roku na skutek przeziębienia. Odprawił ostatnia modlitwę, jaka odmówiona została na petlikowieckim cmentarzu, pod Bielawińcami. Przez całą jesień i zimę 1943-44 roku nikt nie spał w domu. Zdarzało się tak, że we wszystkich domach, chociaż nikogo tam nie było, paliło się światło. Zapominano wyłączyć prąd doprowadzony no mieszkań z miejscowej elektrowni. Początkowo chowałem się na noc w szopach i stodołach. Ale przecież oni wpierw podpalali. Chroniliśmy się w kościele, barykadując drzwi. W tym czasie wpadła mi do ręki pożyczona w 1939 roku w miejscowej bibliotece i przechodząca z rąk do rąk książka „Ogniem i mieczem” Marzyło mi się aby być dzielnym jak Wołodyjowski i sprytnym jak Zagłoba. Niestety nie byłem sprytny ani zbyt odważny. Ogarniał mnie strach przed ciosem siekiery lub spalenia żywcem. W domu nie było nawet porządnej siekiery, kosy czy wideł. Na szczęście przed czarną wielkopostną niedzielą do wsi dotarli witani jako prawdziwi nasi wyzwoliciele, czerwonoarmiści. Mogliśmy po kilku miesiącach spać w domu, we własnych łóżkach tylko w bieliźnie i w czystej pościeli. Byli niedługo, bo w czasie Świąt Wielkanocnych na Strypie powyżej Petlikowiec stanął front. Do wsi wtargnął z rejonu Podhajec korpus pancerny SS. Dzieje wiosny i lata 1944 roku, czyli okresu przebiegania przez buczacką ziemię linii frontu, nie wiążące się z tematem powyższych wspomnień, pomijam. Do wsi powróciliśmy pod koniec miesiąca lipca z oddalonych kilkanaście kilometrów na zachód od Petlikowiec, wsi Kowalówki, Szwykowa i Barysza. Wkrótce pozostałych naszych mężczyzn zdolnych do służby wojskowej wcielono do II Armii LWP. Większość Ukraińców gdzieś się podziała. Z nas nastolatków „uczastkowyj” z NKWD „starszyj lejtinant” Byczkow utworzył oddział „istriebitielnoho bataliona”. Mogliśmy legalnie posiadać znalezioną na pobojowisku broń.
W zamian za to musieliśmy ochraniać w Buczaczu więzienie, „rajkom”,”rajispołkom” i inne obiekty z przedrostkiem raj. Pomagaliśmy im także, wywozić na Sybir, rodziny tych co nie zgłosili się do Czerwonej Armii. Taką cenę musieliśmy płacić za możliwość samoobrony i posiadania legalnie broni.
Pozostaliśmy we wsi my nastolatkowie, starcy i nie zdolni do służby wojskowej oraz kobiety z małymi dziećmi. Wiosną 1945 roku dowiedzieliśmy się, ze musimy opuścić nasze rodzinne domy. Pomimo to wzmogła się aktywność band UPA. W lutym 1944 roku dokonano mordu na mieszkańcach Barysza. Nie pomógł „istriebitielnyj batalion” W tym akurat czasie baryscy „striebki” pełnili służbę wartowniczą w Buczaczu, nas podmienili. Tuż przed zakończeniem wojny, z Petlikowiec odjechał na zachód pierwszy transport przesiedleńców.
Przed wyjazdem naszego transportu, dotarła z Przewłoki wiadomość. Przekazał mi ją mój wspomniany, nieżyjący już kolega Józek Skotnicki z którym razem pełniliśmy służbę w owym ”istriebitielnym” batalionie. Została zamordowana jego ciotka Marka. Przyszli jak zwykle nocą. Mąż był na nocnej zmianie w młynie. Wracając nad ranem do domu usłyszał płacz niemowlęcia. Zdziwiło go to, że żona nie słyszy płaczu dziecka. Nawet ogarnęła go złość, że śpi tak mocnym snem. Zapalił lampę i ujrzał straszny widok. Żonę w łóżku całą we krwi i zbroczone krwią matki niemowlę, przytulone do zimnej matczynej piersi. Starszy kilkuletni syn, spał kamiennym snem. Mąż, który się odgrażał, iż wie kto to zrobił, po kilku dniach również został zamordowany. Zmarł w strasznych męczarniach, odrąbali mu obie nogi.
Epilog.
Około 30 lat po powyższym wydarzeniu przyjechali z Przewłoki w odwiedziny do swoich krewnych ze strony matki, do jednej z pod szczecińskiej wsi synowie Marceli, czy też Marceliny. W czasie przyjęcia opowiedziano im o losie, jaki spotkał ich rodziców. Zostali wychowani przez krewnych ojca.
„To ne prawda, to ne może buty prawdoju” zawołali z oburzeniem.
Właśnie to ich oburzenie skłoniło mnie do napisania fragmentu powyższych wspomnień.

Stanisław Kubasiewicz
Szczecin, marzec 2002 r.



Moim wnukom: Markowi, Agnieszce, Monice i Marcie

Petlikowiecka opowieść

Jest Wielkanocny poranek 2001 roku. Obudziłem się po nocnym czuwaniu i nabożeństwie misterium Paschalnego, odbytym w naszym kościele parafialnym, pod wezwaniem św. Kazimierza w Szczecinie. W moim domu gdzie mieszkamy oboje z żoną sybiraczką, wywiezioną tam z miejscowości Okopy koło Jezierzan, 10 lutego 1940 roku w wieku 6-ciu lat, zebrała się rodzina na święcone. Stawiła się w komplecie, jest nas 10-cioro, trzy córki, zięć i czworo wnucząt.
Zięć poznaniak, wyraża chęć odbycia ze mną organizowanej pielgrzymki do Buczacza, moich rodzinnych stron na odpust, w święto Matki Boskiej Szkaplerznej. Tam ksiądz infułat Ludwik Rutyna obchodzić będzie 60-lecie swojego kapłaństwa. Po krótkiej modlitwie i podzieleniu się tradycyjnie święconym jajkiem zaczynam odczuwać coraz mniejsze zainteresowanie suto zastawionym świątecznym stołem i toczącej się wokół rozmowie.
Dziadka nikt prawie nie słucha i coraz trudniej mu dojść do głosu. Jest już 21 wiek. Powoli zaczynam myślami zatapiać się w wspomnieniach i przypominać sobie Wielkanoc jaką przeżyliśmy w 1944 roku w Petlikowcach Starych.
Wcześniej Boże Narodzenie jak i Wielkanoc 1944 roku nie poprzedzało, jak niegdyś radosne wyczekiwanie i w liczeniu dni przebytego postu. Święta te zostały poprzedzone bardzo niepomyślnymi dla nas Polaków wydarzeniami1943 roku. Najpierw nadeszła wieść o katastrofie gibraltarskiej, później o zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez Moskwę z rządem polskim w Londynie, a dopiero chyba następnie, okrutna wieść o mordzie katyńskim. Po dotarciu do nas przekazanej przez Niemców wieści o tej tragedii i opublikowaniu listy ofiar odkrytych zwłok, nasz ksiądz dziekan Bronisław Skulicz odprawił uroczystą mszę żałobną. Pomimo, chyba dnia powszedniego, cały kościół wypełniony został wiernymi z całej parafii, a może i sąsiednich Bobuliniec, Osowiec i Petlikowiec Nowych. Na środku kościoła została ustawiona atrapa trumny. Ktoś wyjął z kufra przechowywaną wojskową oficerską rogatywkę i ustawił na wieku trumny, wraz z szablą. Były świece i kwiaty. Przy trumnie pełnili honorową wartę dwaj nasi mieszkańcy stojąc nieruchomo, oczywiście bez broni, ale w czapkach rogatywkach z orzełkami i mundurach „Strzelca”, „gimnaściorkach”. Mam do dzisiaj w pamięci drżący głos księdza, śpiewającego po łacinie pieśń za zmarłych „Dies irae, dies illa”. Nigdy dotąd, uczestnicząc jako ministrant w pogrzebach nie odebrałem z takim wzruszeniem tej pieśni. A przecież nie zginął tam nikt z moich krewnych lub bliskich, byliśmy przecież prostymi wieśniakami. Wzruszenie i ucisk w gardle dopełniła odśpiewana na koniec nabożeństwa pieśń „Boże coś Polskę”. Pomimo smutku i tragizmu, po tym nabożeństwie poczułem się wzmocniony na duchu, może obecnością tylu wiernych i wyczuwaną jednością uczuć. To była jedyna krótka chwila w okresie przeżywanej wówczas już cztery lata niewoli. Wracałem szybko do rzeczywistości, opodal kościoła stało i przyglądało się nam kilku ironicznie uśmiechających się ukraińskich policjantów. Wprawdzie, upragnionej „samostijnyj” od Niemców nie otrzymali, ale miejscowa władza była w ich rękach. Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, czy nabożeństwo to zostało odprawione za pozwoleniem Niemców, czy też tylko pod wpływem chwilowej odwagi.
W roku 1943 ustały już chyba niedzielne przemarsze naszych współziomków, młodzieży ukraińskiej. W 1941 i 1942 roku urządzali oni je sobie latem po prawobrzeżu Strypy, zamieszkałym w większości przez Polaków. Maszerowali z lewobrzeża od cerkwi przez most w kierunku kościoła. Szły dziewczęta z chłopcami trzymając się za ręce i odśpiewując nam barwnie, jak to po ukraińsku na głosy, wyrok wydany przez OUN. W refrenie tej piosenki „smert’, smert’”, wołały dziewczęce soprany, „Lachom smert” wtórowały im męskie barytony i dalej już razem „ Smert’ moskowsko żydiwskyj komuni”. Komuny i Żydów już wówczas nie było, byliśmy jedynie my Lachy. Byliśmy ich śmiertelnymi wrogami. Nie tam jacyś pany czy szlachta, albo okupanci. My, współziomkowie od niepamiętnych lat, bo parafia rzymsko-katolicka w Petlikowcach została utworzona w 1421 roku.
Wschodnio-galicyjska chłopska biedota posługująca się na dodatek ich miejscową gwarą: Kowalscy, Krawczyńscy, Rybiccy, Skotniccy, Domscy, Dumanowscy, Macyczynowie, Osiadacze, Grubiźni, Kubasiewiczowie, Żeromscy, Myszkowscy, Muszyńscy, Wiśniowscy, Krzyżanowscy, Trebaczowie i inni, bo nie sposób wszystkich wymienić. Rodziny polskie wymieszane w ciągu wieków z ich Ostapiszynami, Maksymiszynami, Gejnami, Hajdukami, Rybakami.
Późną jesienią 1943 roku docierały do nas wieści o mordach z coraz to bliższych miejscowości, powiatów: podhajeckiego, trębowelskiego, brzeżańskiego i kopyczynieckiego. Bano się wychodzić poza opłotki wsi, przepadali ludzie bez wieści. Rozchodziły się wieści o stosowanych przez banderowców torturach. Z drogi z Petlikowiec do Buczacza nie powrócił, były sekretarz gminy Tadeusz Drozd. Już wtedy nie spaliśmy w domach i chowaliśmy się po strychach. Przez jakiś czas spałem ca strychu zakopany w słomie razem ze swoim stryjem Stefanem, emerytowanym policjantem, pełniącym do września 1939 r. urząd wójta petlikowieckiej gminy. Na którymś z ostatnich niedzielnych nabożeństw, nasz wspomniany proboszcz ksiądz Bronisław Skulicz wzywał z ambony do odwagi i samoobrony. Wołał głosem gniewnym, aby się ich nie bać, bo to są tchórze, którzy potrafią mordować tylko ludzi bezbronnych, oraz kobiety i dzieci. Kiedyś wstąpił do nas po drodze brat ojca Józef. Wracał od księdza i powiedział, że zauważył u niego za drzwiami siekierę. Baliśmy się, że lada dzień po niego przyjdą. W Dniu Zaduszonych 2 listopada 1943 roku, wyszła z kościoła na petlikowiecki cmentarz, pod Bielawińcami, coroczna procesja. Prawdopodobnie była to już ostatnia, bo w 1944 roku całe Petlikowce były jednym wielkim cmentarzyskiem. Uczestniczyłem w niej przy księdzu jako ministrant. Byliśmy na cmentarzu do zapadnięcia zmroku, gdyż ciągle podchodzili do nas wierni, prosząc o modlitwę na grobach swoich bliskich. Było bardzo zimno, zmarzłem i chciałem jak najszybciej być już w domu. Wróciliśmy późno. Na drugi dzień, gdy poszedłem na poranną mszę, gospodyni księdza oznajmiła, że mszy nie będzie, bo ksiądz jest bardzo chory. Po kilku dniach zmarł. W dniu pogrzebu, niestety daty pogrzebu nie pamiętam, była piękna słoneczna pogoda. W pogrzebie uczestniczyło bardzo dużo ludzi. Przypominam sobie, że gdy czoło konduktu z ministrantem niosącym krzyż był już u bramy cmentarza, uczestnicy pogrzebu jeszcze wychodzili z kościoła. W środku konduktu lśniła w słońcu czarnym lakierem, niesiona na barkach metalowa trumna. Odległość między cmentarzem a kościołem wynosiła około 900. Nad konduktem wysoko w górze krążył jakiś zwiadowczy samolot. Pewnie rosyjski i obserwator bacznie, a może też ze zdziwieniem przyglądał się temu widokowi. Czasami od wschodu dochodził pomruk zbliżającego się frontu. Rosjanie byli już ponoć w Szepetówce, w pobliżu wschodniej granicy II Rzeczypospolitej. Tym razem czekaliśmy na ponowne ich przyjście z upragnieniem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nie będziemy mieli niepodległej Polski i to, że opuścimy rodzinne strony, ale było pewne, że nie będzie „samostijnej” Ukrainy, w której miało nie być miejsca dla żadnego Polaka do któregoś tam pokolenia.
Wkrótce po pogrzebie nie było już żadnej władzy, utworzona przez Gestapo ukraińska policja miała swobodę działania. Przekonałem się o tym, bo 16 grudnia kończyłem 16 lat i poszedłem do Buczacza w wyznaczonym terminie po obiór „kenkarty”. Dokumentu tożsamości nie otrzymałem, bo w Buczaczu nie było już żadnego ich „amtu”, „landratu” i „landkomisarza”. Przyjąłem to z pewną ulgą, bo bałem się wracać z kennkartą przez Przewłokę i planowałem wracać dłuższą, ale bezpieczniejszą drogą, przez Zielonę. Na wypadek zatrzymania i legitymowania, powtarzałem sobie „ojcze nasz” po ukraińsku. Jednak w czasie frontu, brak kenkarty omal nie przypłaciłem życiem. Okazało się, ze moja obawa nie była bezpodstawna. W połowie lutego 1944 r. zostali zatrzymani w Przewłoce przez rzekomo policję, wracający z Buczacza trzej mieszkańcy naszej wsi; Jan Dumanowski, Stanisław Muszyński i Marcin Macyszyn. Zginęli bez wieści. Od tego czasu już nikt nie odważył się spędzać nocy w domu. W marcu 1944 r. po kilkakrotnej zmianie kryjówek, chroniłem się wraz z innymi w kościele. Kilka dni wcześniej, schroniłem się tylko jednej nocy u wujka Michała Skotnickiego.
Miał on wykopaną w swojej stodole, pod tak zwanym zapolem gdzie składowano snopy zboża a po omłócenie słomę, kryjówkę o wymiarach około 1,5 x 2,0 m. Do kryjówki właziło się przez otwór w murze obórki, która znajdowała się pod zapolem stodoły. W przypadku pożaru, kryjówka stawała się bardzo niebezpieczna. Jednak stodoła przylegała do zagrody sąsiada Ukraińca o nazwisku, a może raczej przezwisku „Mocyk”, więc miano nadzieję, że z tego względu nie dojdzie do wzniecenia pożaru. Tej nocy, gdy tam się schroniłem, było nas więcej, aby móc się położyć wzdłuż tej kryjówki, więc poukładaliśmy się w poprzek. Mój wzrost przekraczał wymiar poprzeczny, więc usnąłem z podkurczonymi nogami. W środku nocy obudził mnie potworny ból skurczonych nóg. Chciałem się wyprostować, ale głowa opierała się o jedną ścianę a nogi o drugą. Nie wiedziałem gdzie jestem i wpadłem w panikę i gdy próbowałem usiąść, uderzyłem głową o strop z żerdzi. Oprzytomniałem, ale do rana już nie usnąłem. W kościele, liczyliśmy na mocne okute drzwi a może i na to, że nie odważą się wtargnąć do kościoła, miejsca poświeconego. Przez minione wieki wspólnej koegzystencji, miejsca kultu religijnego jak, kościoły, cerkwie, krzyże i figurki przydrożne a nawet synagogi, traktowano nawzajem z należnym szacunkiem. Przechodząc obok, jedynie Żydzi nie czynili znaku krzyża. Byli przecież jak i my chrześcijanami i katolikami, tylko innego obrządku. Przypominam sobie jak przechodzące obok kościoła procesje pielgrzymów obrządku greckiego, udający się do Zarwanicy, miejsca kultu Matki Boskiej Zarwanickiej, przed kościołem pochylali swoje chorągwie. To samo robiły nasze procesje przechodzące obok cerkwi.
Godziny nocne spędzane w kościele bez snu, ciągnęły się nieskończenie. Nikt nie miał zegarka. Zacząłem odmierzać czas wchodząc i schodząc z nawy kościelnej przecz chór na wieżę aż do dzwonów. Na każdym stopniu schodów, a później szczeblu podestu, odmawiałem jedną „zdrowaśkę”. Trzeba było uczynić to czterokrotni zanim za oknem ukazał się świt. Moja matka z ośmioletnim bratem ukrywała się u spolszczonego greko-katolika i aby ich nikt nie zauważył, trzeba było tam iść po zapadnięciu zmroku. Któregoś dnia matka omal nie została uduszona. Ukrywała się wraz z innymi w komorze w piwnicy na kartofle. W krytycznym dniu doszła tam jeszcze jedna osoba - ich sąsiad, Hilary Skotnicki. Gospodarz dla zamaskowania kryjówki, zakrywał właz skrzynią ze zbożem. W środku nocy moja matka odczuła brak tlenu.
Jego resztki znajdowały się w kącikach jamy pomiędzy kiełkami kartofli. Nie mogli otworzyć włazu. Wreszcie, pod wpływem siły rozpaczy udało im się go nieco poruszyć, tak by powstała szczelina. Więcej tam matka nie poszła. Ojciec mój kiedyś nabawił się grypy i miał wysoką gorączkę. Nie wiedział, co ma ze sobą robić, a bał się zostać w domu. Na szczęście zima tego roku nie była mroźna. Już w lutym nastąpiła odwilż i prawie nie było śniegu. Ojciec miał krótszą jedna nogę, więc jeszcze za dnia pokuśtykał za Strypę, na drugi koniec wsi do swojej kuzynki, która wyszła za mąż za Ukraińca. Był u niej dopóki nie wrócił jej mąż i delikatnie wyprosił ojca tłumacząc się tym, że się boi, że mu grożą, że widzieli jak ojciec do nich idzie. Po powrocie do domu, zrozpaczony ojciec położył się do łóżka i powiedział, że jest mu już wszystko jedno, niech przyjdą i zabiją. Nie byliśmy pewni swego życia żadnego dnia, a raczej nocy.
I wreszcie stało się. W nocy z 13/14 marca napadli na Bobulińce. Zamordowali ks. Suszczyńskiego wraz z 24 innymi osobami, przeważnie kobietami i dziećmi.
Śmierć ks. Suszczyńskiego została opisana przez ks. Anczarskiego. Dodam jedynie pewien szczegół. Ksiądz zaopatrzył swój dom w okiennice i barykadując drzwi, ukrywał się wraz z matką na strychu. W czasie napadu, otworzył okienko strychowe w facjacie wołając o pomoc i ostrzegając przed dokonującym się napadem mieszkańców wsi. Został zauważony i trafiony w czoło, serią z automatu. Od okienka w facjacie popłynęła po bielonej wapnem ścianie równiutka wstążka krwi. Ukrywająca się wraz synem 80-letnia matka księdza, ocalała. Na pogrzebie ofiar tego mordu nie byłem. Chyba nikt z mężczyzn z Petlikowiec tam nie poszedł. Natomiast na pogrzebie była przybrana matka mojej żony, żyjąca do dziś i pamiętająca dobrze szczegóły i atmosferę tego pogrzebu, więc w niniejszych wspomnieniach opieram się na jej relacji.
W pogrzebie uczestniczyło dwóch księży, z Buczacza i Petlikowiec. Niestety nie pamiętamy ich nazwisk Ofiary mordu pochowano po krótkim nabożeństwie w kościele, we wspólnej podłużnej mogile na cmentarzu. Inni świadkowie temu zaprzeczają, twierdząc, że pochowano ich na placu przykościelnym. Ja natomiast nie widzę powodu nie wierzyć relacji żyjącego naocznego świadka. Ksiądz został pochowany w zbitej naprędce z desek trumnie, pomalowanej rozpuszczoną w mleku sadzą. Pozostałych chowano, w czym tylko było można. Kobietę, którą zamordowano siedzącą na stołku, pod którym schroniła swoje ocalałe niemowlę, pochowano w tej zastygłej siedzącej pozycji, w skrzyni na zboże.
Następny szczegół z tej relacji to właśnie owa czerwona wstęga krwi na białej ścianie. Była ona dla miejscowych Ukraińców bardzo rażąca, więc wkrótce którejś nocy przed wkroczeniem wosk radzieckich, została zdrapana.
Powyższa relacja różni się od tego, co przekazali księdzu Aczarskiemu („Kronikarskie zapisy” str.360) zbiegowie z Bobuliniec. Prawdopodobnie nie byli naocznymi świadkami i nie uczestniczyli w pogrzebie pomordowanych. Myślę, że nie jest to istotne. Najprawdopodobniej mord ten nie został dokonany przez skoszarowane w jakiejś formie sotnie UPA, ale na ich rozkaz przez mieszkańców Przewłoki i Kurdwanówki, a może i Bobuliniec i Ossowiec. Prowadziły tam ich ślady. Sotnie UPA nie musiałyby napadać nocą, mogły wejść do wsi w biały dzień i robić wszystko, co by im się podobało. Niemców już nie było, a Rosjanie jeszcze nie doszli.
Kilka dni później, gdy wróciliśmy raniutko do domu zauważyliśmy we wsi czerwonoarmistów. Pamiętam jak jeden z nich jadąc na jakiejś chabecie, w bucie z naderwaną podeszwą i wystającym z niego wiechciem wołał do mojej mamy, „babuszka, dalioko Berlin”?. Nie było nam do śmiechu, ale to było zabawne. Niektórzy weszli do mieszkań gdzie w nocy paliło się światło. Na krótko przed wojną w 1938 r. mieliśmy już we wsi elektryczność. W miejscowym młynie zainstalowano agregat prądotwórczy. Oświetlony został petlikowiecki gościniec. Prąd doprowadzono do domu ludowego, kościoła, ochronki, mleczarni, szkoły i do zamożniejszych domów. Po przyjściu, jak teraz się mówi w 1939 r. „pierwszych ruskich”, światło elektryczne mieli prawie wszyscy mieszkańcy wsi, Pewnie dzięki Leninowi, który o elektryczności coś kiedyś powiedział. Musieli dać większy agregat, ale turbina wodna była za słaba, aby zaopatrywać całą wieś w energię elektryczną i równocześnie mleć. Był też duży spadek napięcia w sieci gdyż z powodu braku drutu miedzianego, doprowadzano prąd do mieszkań drutami z rozplątanego drutu kolczastego pozostałego po zasiekach z I wojny. Dopływ prądu dla potrzeb mieszkańców był włączany po zapadnięciu zmroku. Rosjanie wchodząc w nocy do oświetlonych domów nie zastając nikogo, po zjawieniu się rano gospodarzy pytali ze zdziwieniem, „ poczemu wy udrali, czto wy Niemcy ili pomieszczyki?”
Szczegół wkroczenia do wsi wojsk radzieckich w drugiej połowie marca 1944 może się wydawać czytelnikowi mało istotny. Napisałem go celowo i pod wpływem emocji.
W naszym wrocławskim kwartalniku „Głos Buczaczan” od czasu do czasu ukazują się artykuły, w których ponowne wejście sowietów na nasze rodzinne strony traktowane jest jako wejście wrogów, podobnie jak 17 września 1939 r. Nie jest to zgodne z prawdą. My w naszych Petlikowcach Starych, (pisząc my mam na myśli Polaków) nie traktowaliśmy ich jako wrogów, lecz jako tych, którzy ocalili nam życie. W naszej wsi, w której być może było więcej Polaków jak w Buczaczu i Monasterzyskach, nie było żadnych rzekomych oddziałów AK, które broniłyby nas przed banderowcami. Po ponownym przyjściu, widzieliśmy ich, już jako innych nie tak wrogo nastawionych do Polski i Polaków. Różnili się od tych z przed trzema laty, nie nosili złowrogich spiczastych budionówek, mieli mieli pagony a na nich stopnie wojskowe. Zachowywali się przyzwoicie. Niczego sami nie zabierali, a jeśli czegoś potrzebowali, to prosili, aby im dać. W czasie ich pobytu do Wielkiej Soboty, dzieliliśmy się z nimi, „czym chata bogata”.
Chociaż stosunki dyplomatyczne z londyńskim rządem były zerwane, traktowaliśmy się wzajemnie jako sojuszników. „ Jałty” jeszcze nie było, a o konferencji w Teheranie, prawie nic nie wiedzieliśmy. Myśmy wówczas chyba o polityce nie myśleli i cieszyliśmy się z zachowania własnego życia. Najważniejszym było dla nas poczucie bezpieczeństwa oraz to, że mogliśmy po nocach spędzanych przez całą zimę po za domem, spać we własnych łóżkach.
Właściwie to już nawet wówczas nie bardzo wierzyliśmy w granice naszej ojczyzny z przed 1939 r. a także nie bardzo już chciało nam się żyć razem z Ukraińcami. Było nas przecież tam tak mało. Naokoło Petlikowiec Starych były wsie zamieszkałe przeważnie przez samych Ukraińców.
W Petlikowcach po przyjściu Rosjan, przed utworzeniem się na Strypie frontu, kwaterował jakiś ich sztab. Nie wiedzieliśmy jak głęboko na zachód przesunął się front, ale nie spodziewaliśmy się powrotu Niemców. W ochronce u sióstr zakonnych ulokowała się radiostacja polowa. W naszym domu kwaterowało dwóch kapitanów i o dziwo ich ordynans. Z rozmów z nimi wynikało, że są ludźmi wykształconymi ponad przeciętny poziom. Nie mam pojęcia, jaką funkcję pełnili. Cały czas siedzieli w naszej chałupie, a tylko od czasu do czasu któryś z nich szedł do sztabu gdzie była radiostacja po wiadomości czy rozkazy. Po palmowej niedzieli zaczęliśmy się powoli przygotowywać do świąt. Zapowiadały się one bardzo skromnie. Śniegu już nie było, ale po niedzieli poprzedzającej niedzielę palmową zachmurzyło się i zaczęło sypać bez przerwy przez dwa dni. Utworzyła się ponad metrowa warstwa śniegu. Trakt Tarnopol-Buczacz został zasypany i musieliśmy go odśnieżać. Na szosie utknęły konwoje wojskowe. Przez następne trzy dni powiało z południa ciepłym wiatrem i przez trzy dni, śnieg całkowicie stopniał, pola stały się grząskie.
Przez kilka dni przez naszą wieś z Zachodu na Wschód przelatywały chmary ogromnych, pewnie transportowych samolotów. Nie mieliśmy pojęcia czyje i budziły niepokój.
Zauważyliśmy również zaniepokojenie u „naszych” kapitanów. Zaczęli nas wypytywać, jak daleko są Podhajce, Izabela, później Monastyrzyska i coraz bliższe miejscowości, Kowalówka, Przewłoka i Kurdwanówka. W Wielki Piątek już ich nie było, z pól położonych między Petlikowcami a kurdwanówką dochodziły do nas odgłosy strzałów z broni maszynowej. Gdzieś za polną drogą idącą przez pola z Ossowiec do Przewłoki wyladował awaryjnie kukuruźnik. Jeszcze do południa w Wielką Sobotę pokazało się w naszej chałupie dwóch czerwonoarmistów jeden ponad czterdziestolatek a drugi nie wyglądający na więcej niż lat 18. Starszy prosił mamę, chaziajka daj „pasku”, mówiąc, że on jeszcze pamięta jak jego matka piekła „ paskę”, ale ten jego 18 letni towarzysz „bieławo chleba nikagda nie kuszał”. Jak na taką prośbę, można było jej nie dać. Oni chyba kilka dni nic nie mieli w ustach, musiała im mama pokroić całą „paskę”. Wieczorem już żaden z naszych wybawicieli się nie pokazał. Po południu spadło na wieś kilka pocisków artyleryjskich, spłonął jeden dom. Nie przypominam sobie, aby w tym dniu odprawiane były nabożeństwa związane z „Triduum paschalnym”.
Nie pamiętam też, czy odprawiona została msza rezurekcyjna w dniu 9 kwietnia 1944 roku.
Nie mógłbym przecież zapomnieć procesji wokół kościoła i towarzyszącej jej, jak co roku radosnej pieśni „Wesoły nam dziś dzień nastał”. Natomiast pamiętam dobrze, że byłem w pobliżu kościoła, gdy z nad ossowieckiego lasu nadleciały samoloty. Leciały bardzo nisko i gdy tylko ukazały się z nad lasu zaczęły strzelać z działek i karabinów maszynowych wielkiego kalibru. Wydawało się nam, że strzelają na oślep i nie wiadomo, do kogo. We wsi nie było żadnego wojska. Gdzieś tam przecięty został jakiś słup telegraficzny, gdzie indziej odpadł konar drzewa, gdzieś tam dalej zapalił się czyjś dom. Zamiast do domu poleciałem w odwrotnym kierunku, w tym, z którego nadlatywały te samoloty. Schroniłem się za kamienną ścianę kuźni. Obok mnie spadały z samolotu łuski z wystrzelonych pocisków. Samoloty strzelając leciały w kierunku Zielonej i tam znikały, za nimi leciały inne, a może to były te same i tak przez kilkanaście minut. Powtarzało się to przez cały świąteczny dzień w regularnych odstępach czasu. Nie miałem pojęcia czyje to były samoloty, może na przemian niemieckie i ruskie, bo we wsi nie było jeszcze i jednych i drugich.
Następnym razem pobiegłem się skryć w rów oddzielający pole kościelne od wiejskich zagród. Okazało się to bardzo niebezpieczne, rów nie był tak głęboki jak mi się wydawało. Znalazłem się na odkrytym polu i stałem się całkowicie widoczny. Wydawało mi się, że z samolotów strzelają do mnie. Innym razem pobiegłem nad samą Strypę i skryłem się za murkiem oddzielającym od rzeki czyjś ogród. Leżałem na wznak i obserwowałem manewrujące samoloty. Opodal za średnim łęgiem zapaliły się strzechy zabudowań położonych koło młyna, inny pocisk trafił w rzekę i wypłynęły ogłuszone ryby, przepływały tuż obok mnie i dziwiłem się, ze jest ich tak wiele, a na wędkę nigdy nie udało mi się coś złapać.
Na płonące zabudowania posypały się ulotki, jedne natychmiast spłonęły, inne pod wpływem gorącego powietrza uniosły się na nowo w górę, jedna z nich spadła tuż obok mnie.
Była to ulotka rosyjska, zrzucona dla Niemców. Umiałem po niemiecku czytać i coś niecoś rozumiałem, bo Rosjanie przez dwa lata uczyli mnie w szkole niemieckiego.
Z ulotki dowiedziałem się, jaki los spotkał feldmarszałka von Paulusa pod Stalingradem.
Leżąc pod tym murem zobaczyłem prawdziwą walkę dwóch myśliwców.
Po kilkunastominutowych wzajemnych podchodach i oddanych seriach z karabinu maszynowego, jeden z nich pociągnął za sobą warkocz dymu i spadł do pyszkowieckiego stawu. Po latach, gdy przy jakichś robotach, wydobyto samolot wraz z ciałem pilota, imieniem jego nazwano jedną z buczackich ulic.
Ten drugi po wykonaniu pionowo świecy w górę i zatoczeniu tryumfująco zwycięskiego koła, spokojnie odleciał. Bitwę powietrzną w kinie, oglądałem wiele lat później. Leżąc tam wówczas na wznak i przypatrując się temu wszystkiemu stwierdziłem, że wcale nie odczuwam strachu jak poprzednio, kiedy ukrywałem się nocą przed banderowcami w słomie, czy w jakiejś dziurze. We wtorek po świętach naloty ustały, we wsi pojawili się żołnierze formacji SS, co wyczytaliśmy z ich charakterystycznych znaków na kołnierzach mundurów. Starsi mieszkańcy, pamiętający I Wojnę Światową, kiedy było można jeszcze poszczególne formacje wojskowe identyfikować mówili, że to jest 44 dywizja. Na nasze prawobrzeże Strypy wjechało kilka wozów opancerzonych a w kilku miejscach na drodze wyładowano skrzynie z amunicją. Wówczas uświadomiliśmy sobie, że znaleźliśmy się na linii frontu. Z za lasu, petlikowieckiego przelatywały nad nami pociski artyleryjskie. Odpowiedzią na nie były pociski nadlatujące spod Kurdwanówki. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do ich charakterystycznych gwizdów. Ktoś powiedział, że pocisku, który ma zabić się nie słyszy. Nie mieliśmy jeszcze powodu, aby przed nimi się chronić, jednak dla większego bezpieczeństwa poszedłem z bratem do murowanego i pod blachą domu sąsiadów.
W sąsiedniej izbie spało na podłodze kilku żołnierzy. Wydało mi się to zbyt niebezpieczne, więc po chwili przeszliśmy do domu sąsiadów na przeciwną stronę ulicy. Tu z kolei w bramie wjazdowej na podwórze stał łazik Przeszliśmy do murowanego spichlerza gdyż w mieszkaniu również spali na podłodze żołnierze. Gdy tylko weszliśmy do tej komory, w słupek ogrodzeniowy przy którym stał ów łazik, uderzył pocisk artyleryjski. W tym czasie wyszła z domu mieszkająca w nim koleżanka szkolna Zosia i odłamek urwał jej warkocz. Po jakimś czasie, gdy nie wychodząc siedzieliśmy w tym budynku, wpadło do niego dwóch SS-owców z wrzaskiem „hände hoch”.
Jeden z nich, nie wiele starszy ode mnie przyłożył mi lufę automatu do piersi i spychając pod ścianę wrzeszczał Russ, Russ. Myślałem, ze to już koniec. Nie pamiętam, kto jeszcze ze mną był w tej komorze. Z pewnością moja matka i ośmioletni wówczas mój brat, który tego wydarzenia nie może sobie przypomnieć. Na okrzyki Russ, Russ wyksztusiłem po niemiecku, że jestem Polakiem. Wówczas zażądał okazania tak zwanej kennkarty. Niestety kennkarty, jak wcześniej opisałem, nie zdążyłem sobie wyrobić i nie miałem żadnego dowodu tożsamości. Tłumaczyłem się tym, że nie ukończyłem jeszcze 16 lat, co oczywiście było nieprawdą, gdyż 16 lat ukończyłem cztery miesiące wcześniej. Nie wiem, co go przekonało, że opuścił automat. Z pewnością płacz i wołanie mojej matki, to mój syn.
Później, gdy zostaliśmy z naszej wsi ewakuowali, nie pamiętam kto załatwił mi u proboszcza którejś z okolicznych parafii metrykę ze zwiększoną o jeden rok datą urodzenia. Byłem nadal piętnastolatkiem.
Epizod ten jako mało istotny, można by było w moich wspomnieniach pominąć, gdyby w tym samym czasie nie wpadli oni również do naszego kościoła. Tam doszło do tragedii. Był to powszedni dzień, prawdopodobnie wtorek po Wielkanocy, Straciliśmy wówczas wszelką rachubę czasu. W kościele przebywało jedynie kilku ludzi. Dwie nasze zakonnice, starszy mężczyzna o nazwisku Wójda z Bobuliniec, 20-letni Tomek Macyszyn, i trzej ministranci; 14-letni Dolek Rybicki, 12–letni Bronek Skotnicki, i 10-letni Stefan Wiszniowski.
Drzwi wejściowe do kościoła były zaryglowane. Wpadli przez drzwi do zakrystii. Było ich więcej. Tu bez żadnego ostrzeżenia otworzyli ogień. Ocalała jedynie jedna ciężko ranna zakonnica i jeden z najmłodszych ministrantów, Stefan Wiszniowski, który wydobył się spod zwłok kolegi i uciekł przez drzwi zakrystii. Pilnujący drzwi SSman nie strzelał do niego. Ciężko ranną siostrę zakonną udało się uratować.
Pozostali zabici zostali pochowani w rogu placu kościelnego w pobliżu wejścia do zakrystii. Wydarzenie to zostało dziesięć lat temu opisane przez mojego kolegę szkolnego w czasopiśmie „Na Rubieży” gdzie dokonanie tego mordu, przypisano banderowcom. Nie mam pojęcia, w jakim zrobiono to celu. Czyżby banderowcy za mało morderstw popełnili. Jak można sobie wyobrazić, aby w czasie działań wojennych, na linii frontu, między wojskami walczących stron, mogły się kręcić jakieś bandy UPA. W tym czasie, na plebanii chroniło się wielu ludzi przed ostrzałem artyleryjskim, widzieli to wydarzenie i udzielili pomocy wyczołgującej się z kościoła rannej zakonnicy. W dniu następnym formacja SS została zastąpiona przez Wehrmacht. Nie wiemy jaka była przyczyna, dokonania tego mordu.
W czasie działań wojennych takie przypadki przecież się zdarzały. Artyleria sowiecka z za petlikowieckiego lasu prowadziła bardzo celny ostrzał. Mogli Niemcy podejrzewać, że gdzieś jest ukryty obserwator naprowadzający na cel. Być może, któryś z ciekawskich chłopców wlazł na dzwonnicę i zaglądał przez okno i został z pola przez Niemców zauważony.
Rozmawiałem na ten temat z kolegą, autorem artykułu umieszczonego w czasopiśmie „Na Rubieży”. Tłumaczył się tym, że fragment tego artykułu oparł na wypowiedzi swojej matki, którą znajoma Ukrainka przestrzegła, aby nie szła w czasie świąt Wielkanocnych do kościoła, bo planowany jest napad. Być może banderowcy mieli takie plany, aby napaść na nasze Petlikowce Stare w czasie świąt Wielkanocnych i może nawet w czasie odprawianej w kościele wczesnym rankiem rezurekcji. Zostały jednak pokrzyżowane przez wejście wojsk sowieckich, a później przez działania wojenne. W tym czasie gdy ukazał się ten artykuł zacząłem pisać swoje wspomnienia. Opisywany okres mego dzieciństwa, miał być wstępem do opisu przeżytych lat okupacji i wojny. Po przeczytaniu tego artykułu i zawartych w nim przekrętów, jak choćby o działaniu na naszych terenach oddziałów AK, odechciało mi się cokolwiek pisać. Ktoś w tym ma jakiś interes, aby mącić. Zresztą tak już jest, że im więcej lat upływa od zakończenia wojny, przybywa coraz więcej kombatantów.
Wspomniałem, ze straciliśmy rachubę czasu. Dnie stawały się wiekiem i nie byliśmy pewni dnia ani godziny. Stale zmienialiśmy swoje miejsca schronienia. Na szczęście pociski cały czas przelatywały ponad nami, a jedynie od przypadku do przypadku jakiś zabłąkany pocisk spadał na czyjś dom. Później chroniliśmy się na dzień i noc w piwnicach domu ludowego. Mieściła się tam wiejska łaźnia. Tak, mieliśmy w petlikowcach wiejską łaźnię, nad wejściem do niej szyld dumnie ogłaszał. „Łaźnia z parą i tuszami”. Czynna była w sobotnie popołudnia, tylko trzeba było mieć pięć groszy. Chroniąc się tam wraz z innymi, bez zdejmowania na noc odzienia i możliwości zmiany bielizny, po kilku dniach zobaczyłem w jej rąbkach, jak wygląda takie malutkie dokuczliwe zwierzątko. Zapędziłem się nieco w szczegóły, które po tylu latach trudno odtworzyć. Muszę tu zrobić małe sprostowanie. Po ustabilizowaniu się linii frontu, chyba większość czasu spędzaliśmy jednak w domu. Ostrzał artyleryjski zaczynał się codziennie niemal regularnie i zdążyliśmy się z nim nieco oswoić. Przecież mieliśmy jakieś gospodarstwo i trzeba było zrobić codzienny obrządek. Była jeszcze jedna krowa, jałówka, klacz i chyba jakieś kury. Trzeba to było wszystko nakarmić i napoić. Z domu uciekaliśmy jak rozpoczynał się ostrzał. Zwykle intuicyjnie rodzina nie przebywała razem. Ojciec chyba pozostawał w domu przy dobytku. Ja zwykle szedłem do sąsiadów a matka z młodszym bratem gdzieś indziej. Schronienie się i nocleg w domu ludowym kojarzy mi się z przedostatnim i ostatnim dniem pobytu w Petlikowcach. Po latach, udało mi się ustalić datę tego dnia. Było to 19 kwietnia 1944 r. Od świąt Wielkanocy minęło długich 10 dni. Rankiem tego dnia wraz z matką i bratem wstąpiliśmy do, Osiadaczów, których dom był murowany i kryty blachą. Tego dnia jednak nie mogliśmy się zatrzymać tam na dłużej, gdyż w obu izbach na podłodze spało kilkunastu niemieckich żołnierzy. Przybyli tam nocą na dwóch wozach bojowych pancernych, które zaparkowali w pobliżu stodoły, maskując je słomą. Nie wróżyło to dobrze.
Nie zwlekając poszliśmy do Domu Ludowego a z nami córki Osiadaczów, owa ze wspomnień z dzieciństwa, 12-letnia wówczas Jańcia i 7 letnia Stefcia. Po ulokowaniu się wśród wielu ukrywających się mieszkańców oczekiwaliśmy jak zwykle rozpoczęcia codziennego porannego ostrzału artyleryjskiego. Nasze podopieczne Jańcia i Stefcia zaczęły się wiercić i koniecznie chciały wracać do domu.
Matka moja im nie pozwalała, ale one były uparte i nie posłuchały. Gdy tylko wyszły, zaczęło się, ale nie była to już zwykła artyleryjska kanonada. Poznaliśmy, co to są te słynne „katiusze”. Nie gwizd pocisków a jakiś jazgot, jeden z nich padł w pobliżu i podmuch wybuchu wyrwał drzwi naszego schronienia. Trwało to chwilę, ale natychmiast niemal cała nasza prawobrzeżna strona wsi stanęła w ogniu.. My jednak nie opuszczaliśmy schronienia. Po pewnym czasie przyszedł nasz ojciec i oznajmił, że wszystkie nasze zabudowania spłonęły. Spłonęły dość szybko, bo stodoła i szopa jak zwykle na wiosnę świeciły pustką a na chałupie i oborze na strychu niczego też nie było. Po stodole i szopie nie pozostało śladu. Natomiast ściany i strop nad izbą i oborą zostały zachowane. Ojciec zdążył wyprowadzić z obory nasz żywy inwentarz. Jałówka uciekła gdzieś w pole i tyleśmy ją już widzieli. Krowę ojciec uwiązał na drodze do słupa telegraficznego i niebawem nadszedł żołnierz, odwiązał i zabrał do kotła. Pozostała nam z naszego dobytku jedynie stara klacz.
Jakoś nie przejęliśmy się początkowo tym wszystkim, lecz dopiero, gdy dowiedzieliśmy się o wielkiej tragedii, jaka spotkała rodzinę naszych sąsiadów Osiadaczów, którzy do nas. przyszli po swoje dzieci. Niestety Jańcia i Stefcia do domu nie doszły. Znaleziono ich zwęglone ciała w rowie w pobliżu domu, pod chałupą Lejby Culera, zabranego dwa lata wcześniej wraz z żoną do getta.
Po pożarze zrobiło się spokojnie. Poszliśmy oglądać pogorzelisko i dogaszać. Gdzie niegdzie ze stropu domu spod jego polepy wydobywał się dym z tlących się belek Biegałem do Strypy z wiadrem po wodę i gasiłem W tym czasie jak poprzednio w czasie nalotów nie odczuwałem żadnego strachu? Później wyniosłem sobie na strop jakiś stołek by usiąść. Rozgrzana glina na stropie parzyła. Trzeba było nadal pilnować, czy gdzieś jeszcze nie tli się jakaś belka. Zaczęło mi się nudzić i wyniosłem z komory przechowywaną w skrzyni ze zbożem mandolinę. Pożyczyłem ją kiedyś od kuzyna i w długie okupacyjne zimowe wieczory, brząkając na niej uczyłem się grać. Usiadłem na tym stołku na stropie i zacząłem wybrząkiwać chyba jakiś ówczesny szlagier, pewnie „omówiłem się z nią na dziewiątą”. Drogą szło kilku żołnierzy „Wehrmachtu” i patrząc w moją stronę chyba pomyśleli, że chłopak dostał obłędu. Teraz, gdy to sobie przypominam, nie potrafię uzmysłowić, co mnie do tego skłoniło. Wkoło zgliszcza, sterczące nagie kominy domostw, u sąsiada żałoba po stracie i nawet jeszcze nie pogrzebanych córek, a mnie przyszło do głowy, aby wziąć do ręki mandolinę.
Nadchodzącą noc spędziliśmy z całą rodziną wraz z innymi w pomieszczeniach łaźni. Wczesnym rankiem, zjawiła się żandarmeria wojskowa i kazano nam niezwłocznie w przeciągu pół godziny opuścić wieś. Pozwolono nam zabrać ze sobą jedynie to, co mogliśmy unieść na swoich barkach. Zresztą, nie wiele zostało z naszego dobytku. Odzież, bielizna, pościel i nie zastąpione poduszki i pierzyny. Żywności za wiele nie pozostało, kontygenty i przednówek. Krów już nie mieliśmy, pozostała nam tylko poczciwa klacz staruszka.
Jednak wozu już nie mieliśmy, wiec objuczyliśmy ją z obu stron workami z mąką, kukurydzą i fasolą. Poprowadzono nas gościńcem przez „chomińce” w kierunku Przewłoki Górnej.
Tam na skraju wsi w okolicach „wacowego” lasku puszczono nas wolno. Była to droga w kierunku Oleszy. Szliśmy powoli błotnistą nie wyschłą jeszcze po zimowych roztopach polną drogą. Około południa podeszliśmy pod Oleszę, lecz stamtąd dochodził do nas odgłos odbywającej się tam jakiejś parady wojskowej. Grała orkiestra i słychać było śpiewy, to ich „heili, haila”. Później dowiedzieliśmy się, że tak tam obchodzono przedostatnią rocznicę urodzin fürehra Nie wiedzieliśmy, co z sobą począć. Nie było wśród nas jakiegoś cieszącego się autorytetem przewodnika. Do wsi pełnej wojska baliśmy się iść. Ktoś poradził, aby zawrócić w kierunku naszych petlikowieckich pól, tam wykopać sobie ziemianki i przeczekać. Więc zawróciliśmy. Gdy dochodziliśmy do naszej „klewakowej doliny” okazało się, że okopały się tam niemieckie baterie artylerii. Wzdłuż drogi leżały stosy skrzyń z amunicją. Tu jeszcze większy nas strach ogarnął, mogły przecież nadlecieć samoloty przeciwnika. Zawróciliśmy ponownie w kierunku Oleszy. Szliśmy wzdłuż rowu wypełnionego wodą gruntową. Obok mnie szła kobieta z płaczącym kilkudniowym niemowlęciem, pewnie było głodne i miało mokro. Była to Hanka Trębaczka ze swoją kilka dni wcześniej narodzoną Stasią. Któryś z dorosłych mężczyzn radził jej, aby rzuciła dziecko do rowu i będzie miała spokój. Oczywiście, że takiej rady nie posłuchała. W Oleszy zatrzymaliśmy się w jakimś dużym gospodarstwie i nocowaliśmy na strychu obory, krytej blachą. Byliśmy tam tylko do następnego dnia. Rano znowu pojawiła się żandarmeria wojskowa, zrobiła nam zbiórkę i poprowadzono nas dalej na zachód taka samą błotnistą polną drogą w kierunku Kowalówki. Jednak Kowalówkę i Czeremchów ominęliśmy zostawiając je z boku i znaleźliśmy się w Szwejkowie. Tu już nas żandarmeria pozostawiła i odeszła. Usiedliśmy na skraju wsi na jakimś trawiastym stoku, aby odpocząć. Baliśmy się tych wsi, bo zarówno opuszczona Olesza, ominięty Czeremchów i znajdujące się przed nami zabudowania Szwejkowa, to wsie całkowicie ukraińskie. Nie było tam kościołów, lecz tylko cerkwie. Postanowiliśmy rozmawiać wyłącznie po ukraińsku, aby nie rozpoznano nas, że jesteśmy Polakami. Jednak problem był z naszym ośmioletnim Stefciem. On po ukraińsku mówić w ogóle jeszcze nie umiał, wiec kazaliśmy mu milczeć. Po pewnym czasie podeszło do nas kilka miejscowych ludzi. Przedstawiliśmy naszą sytuację, skąd jesteśmy i czy moglibyśmy się u kogoś z nich zatrzymać. Nie mieliśmy wówczas jeszcze pojęcia jak długo ten front na Strypie się utrzyma. Nawet ktoś wyraził zgodę że możemy zatrzymać w jakiejś szopie czy stodole, lecz nagle mój braciszek bawiąc się jakąś znalezioną sprężyną, która wyrywając się z ręki i poszybowała w górę, głośno zawołał, „Staszek, Staszek, zobacz jak wysoko poleciała”. I na raz okazuje się jednak, że miejsca u nich dla nas nie ma. Poradzili nam, „Jditte za riczku, na szlechtu, tam Polaky to może was pryjmut” I tak powędrowaliśmy jeszcze z kilometr dalej, za Koropiec na ową „szlachtę”. Tak zaczęła się nasza tułaczka. Zatrzymaliśmy się u Zatorskich, wdowy z 15-letnia córką i dwunastoletnim synem. Było tam dwie izby, ale w jednej kwaterowali niemieccy żołnierze. Spaliśmy w stodole. Nie oddaliliśmy się zbytnio od linii frontu, były tu jego głębokie tyły. We wsi stacjonowała jakaś jednostka wojskowa. Tuż za zabudowaniami wsi tworzono którąś z kolei linię obronną i do kopania rowów zmuszano ludność cywilną. Na Koropcu, małej rzeczce, którą można było przeskoczyć budowano nowy drewniany most. Robotami kierował oberlejtnant o polsko brzmiącym nazwisku Spedowski. Jeździł konno i wyciągał z domów ludzi do roboty kopiąc butem w okna. Pochodził z Gdańska. Gdy go pytano o pochodzenie mawiał, „mój matka Polak, Ojciec Polak, ja wielka Niemiec”.
Zatrzymując się u Zatorskich myśleliśmy, że potrwa to kilka dni, tymczasem mijały wlokące tygodnie. Żywność, którą udało nam się zabrać ze sobą i którą zdołała udźwignąć nasza klacz, dawno się skończyła. Trzeba było za nasze wyżywienie odpłacać jakąś pracą. Gospodyni miała nie omłócone jeszcze jakieś zboże, więc tą robotę zlecono mnie. Nie miałem do tego wprawy, bo w domu ojciec z młóceniem sam sobie radził i omłoty tego, co zebraliśmy ze swego pola, zwykle kończył przed świętami Bożego Narodzenia. Czasami tylko próbowałem mu pomóc i się przyuczyć. Oczywiście mowa jest tu o młóceniu zwykłym cepem. Dzisiaj chyba nie wielu ludzi pamięta jak narzędzie to wyglądało. Minęła wiosna i zaczęło się wczesne lato. Mieszkaliśmy w pobliżu masywu podhajeckich lasów. Były to jednak lasy dla nas złowrogie. Wiedzieliśmy, że mają w nich swoje kryjówki bandy UPA. Przecież we wsi prawie nie było żadnych Ukraińców w młodym wieku. Pomimo to wchodziliśmy do tego lasu, którego polany wabiły czerwienią poziomek. Głównym wówczas naszym pożywieniem była mamałyga z poziomkami i zsiadłym mlekiem. Jeszcze dzisiaj przypominam sobie jej smak. Któregoś dnia pomimo wielkiego strachu, wybraliśmy się też przez te lasy na odpust do Nowej Huty, chyba patronem parafii w tej wsi był św. Antoni.
W Szwejkowie nie było kościoła i na nabożeństwa niedzielne chodziliśmy do kościółka filialnego w Zastawcach. W tym czasie uczestnictwo w tych niedzielnych nabożeństwach było dla nas wielkim wsparciem duchowym. Moje stosunki z gospodynią nie za bardzo dobrze się układały, wyraźnie mnie nie lubiła. Narzekała, że jest nas u niej za dużo i zaproponowała abym poszedł na służbę do niejakiej Wasyłyny, samotnej wdowy Ukrainki. Rad nie rad musiałem się przenieść. Właściwie to nie było tam u niej wiele do roboty. Była tam jednoizbowa chałupinka i obórka z jedną krową. Nie wiem czy w ogóle posiadała jakieś pole. Trochę się bałem, bo miała ona dorosłego syna, który gdzieś się ukrywał. Prawdopodobnie był banderowcem i został skoszarowany w jakiejś ich leśnej kryjówce. Kiedyś wszedłem do jej izby i zauważyłem czapkę „mazepankę” z tryzubem i jakieś ich banderowskie emblematy. Zatrudniony zostałem do pasania krowy i moim miejscem do spania była w oborze sklecona z żerdzi prycza, ustawiona obok krasuli. Pastwisko było na małej leśnej polanie i oprócz mnie pasła tam krowę dziewczyna, której imienia nie pamiętam. Była Ukrainką i chyba w moim wieku. Zazwyczaj w tym wieku między chłopcem a dziewczyną nie ma problemu z zawarciem znajomości. Wypadało nawiązać jakąś rozmowę. Jednak rozmowa po ukraińsku przychodziła mi z trudem. Po całodziennej rozmowie po ukraińsku odczuwałem ból szczęki. Wiedziała, że jestem Polakiem, chociażby ze względu na moje imię. Pomimo, że spędzaliśmy na tej leśnej polanie codziennie wiele godzin, dzieliła nas jakaś bariera psychologiczna i nie potrafiliśmy nawiązać przyjaźni. Kiedyś poprosiłem ją, aby zaśpiewała jakąś jedną z ich ukrańskich piosenek, to owszem śpiewała. Przypominam sobie fragmenty niektórych z nich, jak:
Czy wy czuły Ukraińci takuju nowynu.
Jak u Lwowi zasudyły syniw za Ukrainu.
Odyn zwow sia Danyłyszyn, druhyj Wasyl Biłas,
Tretyj student ukraińskiej, Morian Oriachiwskyj.
Jak zaczyły ich sudyty, wyrokie czytaty,
Wsi prysudni szczo tam buły, zaczyły wmliwaty.
(piosenka dotyczyła odbytej w okresie międzywojennym rozprawy sadowej, uczestników zamachu na ministra, którego nazwiska nie pamiętam)
Albo fragment następnej:
Czy wy chłopci spały, czy wy w karty hrały,
Szczosty Ukrainu Madiarom widdały.
Ani my ne spały, ani w karty hrały.
Chłopci siczowyji naboiw ne mały.
(ta z kolei dotyczyła, przyłączenia do Węgier części terytorium Czechosłowacji, zwanego Rusią Zakarpacka)
No i jeszcze jeden fragment piosenki naówczas współczesnej, śpiewanej na melodię jakiejś kolędy.
Stefan Bandera chocz win w newoli, win wyjde,
Sorok milijoniw czekaje do boju, pomstyty.
Słuchając tych piosenek z zawartymi w tekstach, słów pełnych nienawiści, to chociaż wówczas nic jeszcze nie wiedziałem o teherańskich uzgodnieniach ówczesnych mocarzy świata, zdawałem sobie sprawę z tego, że dalsze nasze współżycie z nimi na tej ziemi nie będzie możliwe.
Pewnego czerwcowego ranka wypędzając na polanę krowę, zauważyłem na gałązkach krzaków zmoczone rosą ulotki. Tak dowiedziałem się o wylądowaniu w Normandii aliantów. Powstała nadzieja na rychłe zakończenie wojny. Po południu potwierdziła to okrzykami radości przechodząca ulicą grupka żołnierzy Wehrmachtu. Oni też mieli już dość tej wojny, byli to zresztą Ślązacy. Jednak front na Strypie trwał, i nadal tkwiliśmy w Szwejkowie z niecierpliwym oczekiwaniem. Czasami tylko dochodził do nas stamtąd odgłos kanonady. Szwejków położony po obu stronach rzeczki Koropiec, jak wspomniałem stanowił niemieckie tyły frontu. Przybywało tu nie wiele wojska, przeważnie wycofywanego z linii frontu na kilkudniowy wypoczynek.
W tym czasie na Strypie nie wiele się działo, trochę sobie postrzelano a noce od czasu do czasu rozświetlały kolory rakiet. Ludzie z Ossowiec, którzy będąc po stronie rosyjskiej, przez cały okres frontu nie opuścili wsi, opowiadali jak czasami w godzinach wieczornych żołnierze siedzący w okopach, z obu stron frontu, wykrzykiwali coś do siebie lub nawet nawiązywali zwykłe ludzkie rozmowy.
Któregoś popołudnia, w Szwejkowie zaczęło coś się dziać. Napływało coraz więcej żołnierzy Wehrmachtu i zaczęli zajmować w okopach, położonych za domami, w których mieszkaliśmy, stanowiska strzeleckie. Tak z wielkim trudem wybudowany na Koropcu mostek, do budowy, którego codziennie był wyciągany przez Spedowskiego mój kulejący ojciec, został przygotowany do wysadzenia. Tej nocy nie bardzo mogliśmy spać. Baliśmy się, że jeśli linia frontu się przesunie i zatrzyma się tu na tej rzeczce. Znowu znajdziemy się po stronie niemieckiej i nadal z dala od domu. Postanowiliśmy przejść do części wsi tej ukraińskiej, położonej po wschodniej stronie rzeki.
Następnego dnia rankiem, pożegnaliśmy się z naszą gospodynią, wzięliśmy swoje tobołki z resztką dobytku i wraz z innymi wyszliśmy na ulicę. Nie było widać wielu żołnierzy, jedynie przy mostku na Koropcu stało ich kilku. Po pewnym wahaniu, czy przejść na druga stronę Koropca w bród czy przez mostek, skierowaliśmy się jednak w kierunku mostka. Szli tam również inni mieszkańcy Petlikowiec. Obawialiśmy się, ze przechodząc rzeczkę w bród, mogli do nas strzelać a z mostku mogli nas tylko zawrócić. Niemcy patrzyli na nas z niezadowoleniem, szczególnie na młodych mężczyzn. Do ruskich idziecie? zawołał jeden z nich. Do domu, „nach Hause, zurűck“, ktoś mu odpowiedział.. Widocznie tęsknota powrotu do domu nie była im również obca, przeszliśmy przez most bez przeszkód. Niezorientowani w sytuacji, mieliśmy zamiar zatrzymać się we wsi, ale jak najdalej dalej od rzeczki. Nie było słychać żadnych odgłosów walk. Po przejściu kilkuset metrów i minięciu kilku, chłopskich zagród na jednym z nich zauważyliśmy ku naszemu zdziwieniu, wypoczywających czerwonoarmistów. Czyżbyśmy przekroczyli linię frontu?. Trochę dalej pod cerkiewną lipą, którędy prowadziła nasza ścieżka, leżało ich kilku na trawie. Przechodząc obok nich myśleliśmy, ze są zabici, tymczasem oni spali sobie spokojnym twardym snem.
Opuściliśmy wieś tą samą droga, którą przyszliśmy, prowadzącą w kierunku Oleszy. Za wsią na polu napotkaliśmy idącą w naszym kierunku, składająca się z kilkunastu żołnierzy tyralierę. Jeden z czerwonoarmistów ciągnący mozolnie na kółkach „maxima”, zapytał nas czy we wsi są jeszcze Niemcy.
Wracaliśmy do domu jak na skrzydłach. Czteromiesięczna tęsknota za domem, dodawała nam sił. Niebawem minęliśmy Oleszę i znaleźliśmy się na naszych petlikowieckich polach. Czerwonoarmiści przestrzegli nas, abyśmy szli środkiem drogi i nie schodzili na pobocza. Pola były zaminowane. W „klewakowej dolinie” nie było już śladu po niemieckiej artylerii. Pozostały jedynie niewykorzystane ładunki prochu strzelniczego.
Oczom naszym ukazał się smutny widok naszych pól. Pola przeznaczone pod zasiew zboża jarego, ziemniaków i innych płodów, zarośnięte chwastami, stały odłogiem. Pola obsiane pszenicą i żytem, czekały na żniwa. Było tego nie wiele a niektóre jeszcze do tego, zostały zryte rowami strzeleckimi i stratowane zasiekami z drutu kolczastego. Wiele pól było zaminowanych. Była to perspektywa czekającego nas głodu, ale wówczas o tym nie myśleliśmy. Na polach leżących miedzy Kurdwanówką a Petlikowcami widoczne były ślady toczących się tam, na początku kwietnia walk. Tu i ówdzie na napotykało się na wysuszone w słońcu, otoczone wieńcami wybujałej zieleni ziół i chwastów, ciała poległych czerwonoarmistów. Oni zostali już spisani na straty i po przesunięciu się linii frontu, zostali przez prącą na zachód „zwycięską armię” zapomniani. Ustanowione radzieckie władze, zajęte ściąganiem od chłopów resztek zboża, które po froncie na polach pozostały, nie miały czasu zajmować się grzebaniem poległych. Pomimo że mieli przy sobie jakieś dokumenty i identyfikatory, stali się żołnierzami nieznanymi. Jesienią zajęli się nimi właściciele pól, na których leżeli. Przykryto ich ziemią zasypywanych okopów i lei po wybuchach pocisków artyleryjskich. Nie pozostał po nich żaden ślad. „Za „łanami” przed ossowieckim lasem stała na polu okopana bateria składająca się z kilkunastu haubic. Przystosowana była do zaprzęgu konnego. Pozostawiono je, gdyż pewnie zabrakło koni, albo nie zdążyli na czas się wycofać za Strypę. Ponoć dowódcę tej baterii i jego podwładnych, za porzucenie broni rozstrzelano. W Czerwonej Armii broń miała wartość większą od żołnierzy, „ludiej u nas mnogo”, mawiano. Zbliżając się do wsi, mieliśmy w oczach łzy. Nie czuliśmy bólu stóp. kaleczonych na ostrych krawędziach kolein z wysuszonego błota. Szliśmy boso. Wreszcie dotarliśmy na nasze przepołowione transzeją podwórze. Z zabudowań pozostały jedynie, murowane z kamienia ściany przylegającej do izby obórki. Stała też część ściany izby, na której opierał się komin wraz z częścią futryny drzwiowej. W pobliżu musiała gdzieś być latryna. Na gwoździu wbitym w futrynę od strony sieni, wisiał jeden z tomów, czytanej przeze mnie ubiegłej jesieni książki „Ogniem i mieczem”. Pozostało z niej kilkanaście stron. Stropu izby, opierającego się na drewnianych „swołkach” nie było, jak i też bocznych „walkowanych” ścian izby. Od strony izby nad drzwiową futryną wisiał kupiony kiedyś na odpuście drewniany krzyżyk Po śmierci rodziców i starszego brata, krzyżyk ten dziś wisi nad drzwiami mojego pokoju. Jedyna rzecz, która ocalała z tej wojennej pożogi.
Schowek, pod „kubaszkiem” był pusty. Nie było innych książek, moich świadectw szkolnych, zdjęć i innych rzeczy, których nie mogliśmy ze sobą zabrać. Przez środek izby, obok naszego schowka przebiegała transzeja. W miejscu gdzie znajdowała się komora, stała pusta skrzynia, w której przechowywano jęczmień pod wiosenny zasiew. Znikła ukryta w tym zbożu moja mandolina. Podwórze zarośnięte było bujną trawą i chwastami. Kuzynka ojca Franciszka, z którą mieszkaliśmy mając wspólną sień i owo podwórze powiedziała, że teraz dopiero zrozumiała, co znaczyło popularne i najcięższe chłopskie przekleństwo, „Bodajby twoje podwórze trawą zarosło”.
Wieczorem matka przyniosła z pola, znaleziony w jakimś bunkrze stół. Postawiliśmy go przy ocalałym fragmencie ściany i zrobiłem sobie pod nim posłanie. Nadchodziła, jeszcze ciepła lipcowa noc. Położyłem się na tym posłaniu patrząc w gwiaździste niebo. Z powodu przebytych wrażeń nie mogłem usnąć. Byłem w swoim domu. Z nad pobliskiej Strypy, dochodził szum przejeżdżających brodem samochodów z wojskiem. Od czasu do czasu odzywała się jakaś „harmoszka” i nierozłączna z nią piosenka, „wychadiła na biereg Katiusza”, Wreszcie usnąłem. Było to 21 lipca 1944 roku.

Stanisław Kubasiewicz.
Maj-lipiec 2003 r.



II. Pożegnanie z dzieciństwem.

Kiedyś mówili w telewizji, że niemowlęta słyszaną w pierwszych miesiącach swego życia rozmowę, zachowują w pamięci jako język ojczysty...
Ja będąc niemowlęciem i później, z pewnością słyszałem równocześnie rozmowę prowadzoną w dwu językach, polskim i ukraińskim. Być może, dlatego w pewnym okresie życia miałem trudności w wysławianiu się, zarówno w jednym jak i w drugim. Starsze ode mnie pokolenie, pewnie słyszało wyłącznie rozmowę w miejscowej ukraińskiej gwarze z polskimi naleciałościami.
Przypominam sobie teksty kołysanek, śpiewanych przez babcie swoim wnukom. Chociażby taki popularny jak ten, jeden z nich:

„Ny, ny, ny ny, hroszi w skryny,
A dla koho? dla detyny”
albo;
„Spy, detyno spy, oczeńka zmruży.
Bo ja pidu na robotu,
Taj ne pryjdu, aż w sobotu."
Albo jeszcze;
"Oj bida, bida, szewcie pobyłą.
(Następny wiersz zapomniałem i nie ma już kogoś, kto by mi przypomniał), a dalej;
Kazała jemu czoboty szyty,
nytkamy z pawuczyny,
(tu znowu czegoś brakuje)
a pryszwy
tych butów z komarowyji szkiry."

W strofach następnych wyśpiewane były dalsze niedorzeczności.

Natomiast po polsku jedynie popularne „A, a, a, kotki dwa”. Stąd dzieci pochodzące z polskich rodzin, uczyły się mowy ojczystej dopiero w wieku szkolnym, lub wcześniej wraz z nauką modlitwy i w „Ochronce”.
Prawdopodobnie po pacyfikacji dokonanej w Petlikowcach Starych, następowało pogłębianie się podziału pomiędzy obiema społecznościami. Zachował się jednak jeszcze do 1939 roku zwyczaj spotkań nad Strypą, obu procesji wiernych z cerkwi i kościoła, w połowie m-ca stycznia, w dniu święta greko-katolickiego „Chrztu Pańskiego” „Hardan”. Natomiast coraz rzadziej dzieciaki polskie z kolędami biegły pod okna domów ukraińskich i odwrotnie. Chyba, że do krewnych.
Wspominając rodzinne strony, szukam odpowiedzi na pytania, co spowodowało, że urodzeni tam Polacy, a w szczególności ludność chłopska wsi, zachowała swoją tożsamość narodową? Przyjęli tamtejsze obyczaje, język i kulturę, a pomimo to nie przestali być Polakami. Z pewnością przynależność do kościoła katolickiego, obrządku łacińskiego. Myślę jednak, że również dużą rolę spełniła szkoła i fenomen kresowej, wschodniogalicyjskiej inteligencji polskiej z końca XIX i początku XX wieku. Budynek szkolny w Petlikowcach Starych został wybudowany pod koniec XIX wieku, do której uczęszczali moi rodzice. Była to wówczas szkoła czteroklasowa. Mówiono, że przedtem uczono czytać i pisać w „Ochronce”.
W Buczaczu była szkoła niepełnośrednia, czyli gimnazjum, gdzie było można zdobyć małą maturę. Z wiosek miało do niej dostęp niewielu. Mówiono wtedy, że poszedł się uczyć „na pana”. W petlikowieckiej szkole uczono nawet w okresie austriackim w języku wykładowym polskim, a tak zwanego ruskiego uczono od klasy drugiej. Świadczyło o tym to, że niewielu ludzi w wieku starszym umiało pisać cyrylicą. Stan taki został zachowany, również po odzyskaniu niepodległości.
Gdy jako dziecko zacząłem cokolwiek rozumieć, wiedziałem już, że jestem Polakiem.
Dowiadywałem się tego od swojej matki i jej piosenek, gdy siadając w długie wieczory jesienne i zimowe przy kądzieli śpiewała mi swoje piosenki. Tych piosenek nauczono ją w szkole.
Z piosenek skomponowanych dla dzieci przez Noskowskiego, do wierszy Konopnickiej, dowiadywałem się o „kukułeczce, co w ciemnym lesie szuka sobie gniazdka” i „zimie złej”.
Repertuar miała bogaty. Dowiadywałem się o „dziatwie ginącej w zimowym powstaniu, której już do wiosny zabrakło", o niedobrych Moskalach i Krzyżakach. Później nauczyłem się recytować z „katechizmu polskiego dziecka” Władysława Bełzy;

„Kto ty jesteś?, Polak mały,
Jaki znak Twój, Orzeł Biały”

W izbie przy oknie, wisiał na ścianie kalendarz. Każdy miesiąc był oznaczony ryciną z jakiegoś wydarzenia w historii Polski, Matejko, Kossak, i inni. Przy każdym rysunku był komentarz; do powstania styczniowego, listopadowego, kościuszkowskego, Konstytucji 3 Maja, bitwa pod Grunwaldem, Odsiecz Wiednia i Hołd Pruski, Batory pod Pskowem, Kirchholm, Chocim i Cud nad Wisłą. Każdy komentarz, jaki był zamieszczony pod tymi rysunkami, nie umiejąc jeszcze czytać i pisać wyuczyłem się je na pamięć. Popisywałem się ciociom i wujkom oraz zapomnianym już stryjom i stryjenkom swoimi umiejętnościmi, gdyż nie rozpoznając liter a przesuwająć palcem po tekstach komentarzy słowo po słowie, wyrecytowywałem je wiernie. Do dzisiaj zapamiętałem, że „hetman Stanisław Żółkiewski poległ pod Cecorą jak bohater”, a „Książe Józef Poniatowski skacząc na koniu w wody Elstery, ocalił honor Polaków”.
W wieku około 4 lat, przyszedł czas na „Ochronkę”. Ochronką nazywano przyparafialny dom, prowadzony przez siostry zakonne. Był to budynek nie duży parterowy, wybudowany jeszcze w czasach austriackich. Siostry zakonne, było ich trzy, zajmowały się obsługą kościoła i sprawowały opiekę nad dziećmi w wieku przedszkolnym. Tak pewnie było od wielu lat. Ochronka była utrzymywana z przydzielonego parafii pola, której stan posiadania utrzymał się od początku XV wieku do 1945 roku. Siostry zajmowały się również opieką sanitarną.
W wiosce o prawie albo i ponad 2000 liczbie ludności nie było lekarza. W przypadku zachorowań, skaleczeń przeważnie wśród dzieci, zwracano się o pomoc do sióstr.
W budynku „Ochronki” była jedna duża sala służąca do zabaw dla dzieci, kuchnia, dwie małe sypialnie i sień. Budynek ten oraz stojący obok budynek gospodarczy w czasie działań wojennych w kwietniu 1944 roku zostały zburzone i przestały istnieć. Również tragiczny los spotkał w tym czasie siostry zakonne. Siostra przełożona o nazwisku Kogut została zabita przez żołnierzy z formacji SS, którzy wpadli do kościoła, a druga, wychowawczyni dzieci, została ciężko ranna. Trzecia siostra, w podeszłym wieku, zmarła na przełomie 1943/44 roku. Do ochronki uczęszczali, oczywiście tylko dzieci z rodzin należących do kościoła obrządku łacińskiego. Nie słyszałem, aby podobne ośrodki istniały również przy cerkwiach, dla dzieci z rodzin ukraińskich. W ochronce przede wszystkim były organizowane zabawy z tańcem i śpiewem, chociażby takie jak jedną z nich zapamiętałem:

„Jawor, jawor, jaworowi ludzie,
Co wy tam robicie?
Budujemy mosty, dla pana starosty.
Wszystkie konie przepuszczamy,
A jednego zostawiamy”.

pewnie, dlatego, że ja najczęściej byłem nieprzepuszczany i zostawiany.
Poza tym były klocki i piaskownica. Uczono tańczyć krakowiaka i przygotowywano „Jasełka”, których występy po 1930 roku odbywały się już w nowo wybudowanym „Domu Ludowym”. Dom ten wybudowano pewnie ze środków gminy, lub powiatu. Jednak korzystali z niego przeważnie Polacy, gdyż występy przeprowadzane były w języku polskim i chyba dlatego nazywany był domem polskim. Były tam też organizowane zabawy taneczne, na które chodzili wszyscy mieszkańcy wsi, kogo było stać na opłacenie wstępu. Do tańca przygrywała miejscowa orkiestra, składająca się z bębna, klarnetu, skrzypiec i cymbałów.


Petlikowiecki „Dom Ludowy” 1938 r.

Przeważały popularne w tym regionie tańce huculskie, „kołomyjka, kozak, hopak”. Tańczono również tanga, walce i współczesne wówczas „szimi”, z przyśpiewką; „kryzys, kryzys, panuje wkoło nas, każdy chodzi zasmucony, mąż nie kocha swojej żony”. Zabawy odbywały się na trzeźwo, gdyż niewielu było stać na alkohol i bufetu nie było. Litr spirytusu kosztował 10 zł, to tyle ile kosztowało 100 kg żyta a za całodzienną pracę w polu na folwarku lub u księdza, dostawało się 50 gr. Tańcom towarzyszyły przyśpiewki, chociażby popularna; „Pij, pij, pij bracie pij, na starość torba i kij. Wczoraj grałeś sześćdziesiąt sześć, a dzisiaj nie masz co jeść”.
To było takie w tych czasach aktualne. Nie brakowało też przyśpiewek zalatujących wulgaryzmami. Te, śpiewane były zwykle po ukraińsku. Kiedyś utkwił mi w pamięci w jednej z nich taki refren, który sobie później nuciłem w domu.

”To z tym, to z tym, to z wotym,
Ja ne znaju sama z kym.”

Nie wiedziałem, dlaczego dostałem za to od mamy lanie.
Często w czasie przerw między tańcami, młodzież męska przynależna do „Strzelca” robiła krąg i śpiewała,

„Hej strzelcy wraz nad nami Orzeł Biały,
a przeciw nam śmiertelny stoi wróg”.

Młodzieży ukraińskiej, tej z „Łuhu”, odmiany ich „Strzelca”, oczywiście że przy tym nie było.
Czasami zabawy w „Domu Ludowym” odbywały się w węższym gronie, nauczycieli, policjantów i chłopów, ale tych z bogatszych domów pretendujących do inteligencji. Był wtedy alkohol, zakąski i pojawiał się gramofon, nazywany patefonem. Słyszało się wtedy najnowsze przeboje. Kilkakrotnie przyjeżdżało tam kino. Żadnego filmu, który w tym czasie oglądałem, nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, chyba kronikę filmową z pogrzebu marszałka Józefa Piłsudskiego. To wszystko było nieco później, więc wróćmy jeszcze do „Ochronki”.
Wiosną i latem w czasie robót polowych, gdy wieś pustoszała, trzeba było dzieciom w ochronce dać coś jeść, wtedy do ochronki chodziło się z garnuszkiem, czyli kubkiem. W chłopskich domach nie było zwyczaju robienia obiadów w godzinach południowych. Obiadem nazywano to, co jadło się z rana. Popularnym menu był barszcz lub kapuśniak oraz kartofle w „mundurkach”. Na odmianę „łemiszka”, czyli mamałyga z mąki kukurydzianej z mlekiem zsiadłym, lub gotowanym. W południe było coś w rodzaju lunchu, czyli „połudynok”. Był to przeważnie chleb żytni razowy z serem białym i śmietaną. Popijało się mlekiem. Dzięki sponsorowaniu przez obie hrabiny, Cieńskiej z Osowiec i Szawłowskiej z Przewłoki, podobny posiłek otrzymywaliśmy w „Ochronce”. Jednak chleb był inny, z „miasta” kupiony w sklepie u Laszewicza. Do popicia dawano kawę zbożową z mlekiem i cukrem.
Kiedyś zrobiono nam zdjęcie grupowe z pajdami chleba, posmarowanymi serem ze śmietaną. Z tymi pajdami chleba pozowaliśmy do zdjęcia, więc trzeba było te pajdy przez pewien czas zachować nienaruszone. Niestety ta fotografia mi zaginęła i nie udało mi się uzyskać odbitki od nikogo z moich rówieśników. Poniżej zamieszczam inne zdjęcie dzieci z naszej „ochronki”.


Petlikowieckie dzieci z „Ochronki” prawdopodobnie z 1934 roku. W środku ks. Bronisław Skulicz, wspomniany w „Kronikarskich Zapisach” ks. J. Anczarskiego, oraz trzy nasze zakonnice „mateczki”.

W ochronce przede wszystkim uczono katechizmu i pacierza. Stamtąd z ciekawych opowiadań, zapamiętałem sceny Starego Testamentu. Takie dzieci, jak widać powyżej na zdjęciu, miały przynajmniej zapewnioną jakąś opiekę w „ochronce”. Gorzej było z mniejszymi, tymi poniżej wieku dwóch lat, szczególnie, gdy nie było babci.
Jakoś tak się zdarzało, że dzieci chłopskie przychodziły na świat przeważnie zimą. Wiosną, gdy mamy musiały iść do roboty w pole, brały je ze sobą. Nie rzadko można było spotkać taki widok: stojący na poboczu drogi wyprzęgnięty wóz, opodal na skrawku łączki pasący się koń, uwiązany do wbitego w ziemię kołka i kwilące niemowlę, w czymś w rodzaju hamaku z prześcieradła, nazywanego weretą, zawieszonego na dyszlu wozu. W tym czasie rodzice dziecka na drugim końcu zagonu, mozolnie w upale słońca wycinali motykami chwasty podgarniając rzędy kartofli lub kukurydzy.
W niedzielę do kościoła szło się z mamą, ale tym starszym z „ochronki” kazano klęczeć przed ołtarzem, przy balaskach odgradzających prezbiterium od reszty kościoła. Ponieważ nie byłem dużego wzrostu, klęczałem w pierwszym rzędzie. Latem także i do kościoła chodziło się najczęściej boso. Kiedyś klęczący za mną któryś z rówieśników, poślinionym palcem łaskotał mnie w piętę. Zachowywałem się niespokojnie, oglądając się za siebie, co zauważył kościelny i potargał mnie za ucho. W domu też dostało mi się od mamy. Była to mordęga tak klęczeć nieruchomo na oczach wszystkich, niewiele rozumiejąc z łacińskiej celebry i kazań.
Kilka lat później, byłem ministrantem i klęczałem już za balaskami, na stopniach ołtarza.

Wreszcie nadszedł czas pójścia do szkoły. Bardzo czekałem na ten dzień, chciałem mieć własne podręczniki, by wreszcie uczyć się czytać i pisać. Któregoś z ostatnich sierpniowych dni 1934 roku, matka i ja ubraliśmy się odświętnie i poszli zapisać mnie do szkoły. Szkoła była, za Strypą w drugim końcu wsi. Mijaliśmy po drodze zagrody skąd dochodził klekot „terlic”. Był to czas, w którym z wymoczonych w wodzie i wysuszonych w słońcu łodyg konopi, w ten sposób oddzielano włókna od paździerzy. „Terłycia”, to nazwa ukraińska, a po polsku nazywaliśmy ją „cierlica”. Prawidłowo, pewnie trzeba było nazywać międlicą, jednak w słowniku i encyklopedii nie znalazłem takiego hasła. Czy ktoś dzisiaj posługuje się takim narzędziem?
Gdy już z daleka ujrzałem wyniosły, w porównaniu do mijanych chałup, budynek szkolny, ogarnął mnie strach i mocno uczepiłem się maminej spódnicy. Starsi koledzy straszyli, ze w szkole biją, co oczywiście nie odbiegało od prawdy. Przed wejściem do szkolnej kancelarii, matka na wszelki wypadek poślinioną chusteczką wytarła mi nosek. Jak prawie wszystkie ówczesne wiejskie dzieci, byłem bardzo nieśmiały i pewnie nic z siebie nie wykrztusiłem.


Moja petlikowiecka szkoła przed którą zrobiłem sobie zdjęcie po latach, a myślałem że nigdy już jej nie zobaczę... Lipiec 2001 r.

Zostałem jednak do szkoły przyjęty i byłem już „sztubakiem”. W okresie, w którym zaczynałem w szkole naukę, była to już szkoła siedmioklasowa. Dyrektorem szkoły był Tomasz Bokłak, a nauczycielami moja wychowawczyni Waleria Śliwińska, Kazimierz Huzarski oraz Terlecka i Bokłakowa, których imion nie mogę sobie przypomnieć.
Pierwszy dzień w szkole był dla mnie fatalny. Byłem nieśmiały i czułem się zagubiony. Po za tym gwar, hałas. Doszło wielu rówieśników, których dotychczas nie znałem, więc pani Śliwińska wracając ze szkoły do domu, przyprowadziła mnie do mojej matki twierdząc, że jestem za mały i lepiej by było abym rozpoczął naukę w roku przyszłym. Stanowczo się temu sprzeciwiłem płacząc, więc pozostałem.
Następne dnie w szkole w miarę oswajania się, były coraz lepsze. Nie miałem trudności w nauce, zapamiętywałem, co nauczycielka mówiła i szybko uczyłem się wierszyków, stąd często zgłaszałem się do odpowiedzi. Poza tym było ciekawie. Codziennie trzeba było coś do szkoły przynosić, więc szło się w pole ze scyzorykiem, gdzie przy rowach rosła czerwona wiklina, nazywana łoziną, z której wycinaliśmy patyczki i w wiązkach po 10 sztuk przynosiliśmy do szkoły. Uczyliśmy się na nich rachować, czyli liczyć. Po kilku dniach wracając ze szkoły, prawie codziennie podbiegałem do matki stojącej na podwórku przy swej „terlicy”-międlicy, aby popisać się nabytymi umiejętnościami.
Nie mogę sobie przypomnieć wszystkich kolegów, a koleżanek poza Ryśką Zatońską, córką komendanta policji wcale, z którymi chodziłem do tej samej klasy przed utratą niepodległości. Z naszego prawobrzeża Strypy byli to, Bohdan Laszewicz, Paweł i Kazio Dumanowscy, Janek i Antoś Krzyżanowscy oraz Hercio Epsztajn, wyznania mojżeszowego. Jeszcze chodził inny Janek Krzyżanowski, ale tego nie jestem pewien. Z drugiej strony Strypy przypominam sobie tylko Ludwika Dominikowa, Frania Żeromskiego, Michała Mazyszyna i chyba jeszcze któregoś z Rudkowskich. Oprócz Danka Laszewicza nie przypominam sobie więcej greko-katolików, czyli Ukraińców. Czyżby Ukraińcy w tym czasie byli bardziej wstrzemięźliwi od Polaków? Ale to sprawa pamięci, była nas przecież pełna klasa, co najmniej 20 osób.
Najbardziej zaprzyjaźniłem się z Dankiem Laszewiczem i Tośkiem Krzyżanowskim. Danek idąc do szkoły zawsze wstępował po drodze po mnie, czy to zimą czy latem. Latem chodziliśmy na skróty, przez Strypę w bród. Danek pochodził z rodziny inteligenckiej, gdyż jego ojciec był emerytowanym policjantem i prowadził sklep. Była to rodzina spolszczona, Danek rozmawiał tylko po polsku i zarówno ja, jak i on z dumą nosiliśmy nasze szkolne rogatywki z orzełkiem. Przypominam sobie, że gdy po utracie niepodległości w październiku 1939 roku mieliśmy iść już do sowieckiej szkoły, umówiliśmy się obaj, że orzełków z czapek nie zdejmiemy. Ktoś nam to jednak wyperswadował.
W święta państwowe, takie jak z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja i odzyskania niepodległości w dniu 11 listopada, kazano nam przyjść do szkoły z chorągiewkami. Musieliśmy je sobie sami skleić z bibułki i osadzić na kijku, Polacy biało czerwone a Ukraińcy niebiesko żółte. Po zbiórce cała szkoła szykiem zwartym, czyli parami od klasy najmłodszej do najstarszej udawała się najpierw do kościoła i cerkwi na nabożeństwo. Do kościoła było ponad kilometr, ale do cerkwi bliżej. Ja szedłem wymachując chorągiewką biało-czerwoną a Danek idąc obok mnie niebiesko-żółtą. Mijając cerkiew rozdzielaliśmy się. Szliśmy ze śpiewem, a były to takie piosenki;

„Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelca strój,
Hej, hej komendancie, miły wodzu mój."
albo
„Jak to na wojence ładnie.
kiedy ułan z konia spadnie.
Koledzy go nie żałują,
jeszcze końmi go tratują."
albo jeszcze
„Hej nasza kompania w Petlikowcach stoi,
pisze listy do Moskala, że się go nie boi,
nic a nic.
Tam żołnierze zawodowi, tu małe dzieciaki
mają tylko do obrony ducha i kułaki.
więcej nic."

Po nabożeństwie w kościele i cerkwi, spotykaliśmy się ponownie koło Domu Ludowego. Były przemówienia okolicznościowe, a na kilka lat przed wybuchem wojny grała nasza własna wiejska orkiestra dęta. Organizatorem i zarazem dyrygentem tej orkiestry, był nauczyciel Kazimierz Huzarski.
Nie przypominam sobie, aby w naszej wsi była straż pożarna pomimo, że prawie wszystkie budynki kryte były słomą, ale przypominam sobie tylko jeden pożar, w którym od pioruna, spaliła się czyjaś chałupa.

Lata szkolne szybko mijały, tylko w klasie czwartej miałem jakieś problemy, same czwórki i dwie trójki w skali pięciostopniowej. Stałem się leniwy. Kiedyś, gdy z kaligrafii w zadaniu domowym, polegającym na przepisaniu fragmentu tekstu z czytanki, pominąłem jakieś długachne zdanie. Myślałem, że moja pani Śliwińska tego nie zauważy, niestety zauważyła. Dostałem po dłoniach kijem tyle razy ile było słów w opuszczonym zdaniu. Więcej tego nie próbowałem. Po łapach dostawało się też od Śliwińskiej po dyktandach, szczególnie za błędy ortograficzne. W tym jednak przypadku pomagała nam znajomość „bratniego” języka ukraińskiego. Już w klasie drugiej, zaczęto nas uczyć czytać i pisać w języku ukraińskim. Tak więc nie było problemów kiedy należy pisać „rz” albo „z” z kropką, lub tak zwane „u” otwarte, czy „o” z kropką. Bo góra, to hora a rzeka, to rika. Nie było też problemu z pszenicą, bo po ukraińsku pszenycie, a więc nie może być „rz”. Łatwiejsze to było niż opanowanie zasad pisowni.
Swoje wspomnienia zacząłem opisywać od dzieciństwa. Teraz zastanawiam się jak długo to moje dzieciństwo trwało. Pewnie skończyło się wraz z rozpoczęciem dziesiątego roku życia. Zimą, gdy uczęszczałem do klasy drugiej, pojawił się nam w rodzinie braciszek. Można się było tego wcześniej spodziewać, ale ja byłem zaskoczony. Starszy 15-letni brat, który zatrudnił się na poczcie w charakterze posłańca, miał o to do rodziców pretensję. Powiedział matce, że jednego dziada będzie więcej, tak ponoć mówili sąsiedzi. Latem 1936 roku spadły na mnie obowiązki opieki nad małym braciszkiem i przejęcie od starszego brata obowiązki pastucha. Z tym drugim obowiązkiem nie byłoby problemu, nawet byłaby możliwość coś sobie poczytać, albo pobawić się z rówieśnikami, gdyby były łąki. Niestety była to mordęga, nie mieliśmy tam łąk. Trzeba było wyszukiwać skrawków nieużytków, gdzie jeszcze zieleniła się jakaś trawa. Pasło się na wąskich polnych dróżkach dojazdowych zwanych „sohołowkami” lub na miedzach pomiędzy zagonami. W tym przypadku krowy trzeba było trzymać krótko na powrozie uwiązanych za rogi, aby nie uszczknęły czegoś z rosnących obok zbóż. Lepiej było po żniwach, bo można było paść na ściernisku po zżętym zbożu, ale tylko na polu zaniedbanym, na którym pomiędzy łodygami zbóż rosła trawa lub chwasty.
Do domu z pastwiska wracało się z obolałymi od szarpnięć rękami i pokłutymi przez ciernie nogami. Czasami była to praca syzyfowa, bo krowy wracały do domu głodne, wraz z nimi również głodny pastuszek. Na drogę na pastwisko, dawała mama pajdę, przeważnie czerstwego już suchego razowca i mówiła; jak będzisz przechodził obok zagrody dziadków, to skoczysz do sadu i urwiesz sobie parę jabłek. Tak własnie robiłem. Droga w pole z prawobrzeża Strypy, prowadziła przez tak zwany „Kaliniec”, gdzie na skraju wsi mieszkali dziadek z badcią. Trzeba było się śpieszyć i rzeczywiście tylko „skoczyć” aby w tym czasie krowy nie doszły samopas w pole i nie włazły na czyjeś pole buraków lub koniczyny. Nie było więc czasu aby wejść do domu i przywitać sie z babcią i dziadkiem. Zdarzyło się jednego razu, gdy wbiegłem przez podwórze prosto do sadu i znalazłem się pod jabłonią, wybiegł za mną dziadek z kijem. Byłbym pewnie oberwał, albo uciekł z niczym. Na moje szczęście wybiegła za dziadkiem także babcia i krzyknęła, „a ty szczo, taj to Stasio Karolczyn”. Babcia z dziadkiem mieli zachowanych przy życiu dwanaścioro swoich córek i synów. Dziadek pewnie jeszcze wówczas swoje dzieci rozpoznawał, ale wnuków to pewnie w ogóle albo z trudem. Byłem już w tym wieku za poważny, jak na dziecko. Zdawałem sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji. Bałem się nawet czy będę mógł ukończyć 7 klas, bo niewielu kończyło, lub zdobyć jakiś zawód. W wiosce było dużo szewców, cieśli zwanych stelmachami, kowali i krawców. Z rodziny chłopskiej najłatwiej było się dostać na studia teologiczne. Z naszej parafii wyszło dwóch księży. Był przypadek ukończenia przez jednego mieszkańca z chłopskiej rodziny medycyny, ale pewnie dzięki sponsorowaniu przez księdza proboszcza. Opisana beznadziejna sytuacja dotykała w równym stopniu Polaków jak i Ukraińców. Były przypadki sprzedaży swoich posiadłości i emigracji. Przypominam sobie, że będąc w drugiej klasie zainteresowaliśmy się wiszącymi mapami obu półkul, gdyż rodzina jednej z naszych koleżanek wyemigrowała do Brazylii. W powiecie buczackim nie było przemysłu, poza Monasterzyskami gdzie była wytwórnia papierosów, nie było żadnych fabryk. Przebąkiwano tylko, o zamiarze budowy cukrowni.

Na kilka lat przed wybuchem wojny wyczuwało się napięcie, zarówno w sytuacji panującej na świecie jak i w stosunkach pomiędzy społecznością polską i ukraińską. Wbrew, być może stereotypom, chłopi nie byli tacy ciemni i byli bardzo zainteresowani, co dzieje się na świecie. Przypominam sobie nieraz dyskusje grupki sąsiadów zebranych latem na drodze w niedzielne popołudnia lub zimą czasami u nas w domu. Lubiłem się temu przysłuchiwać a o polityce rozmawiano przeważnie po polsku. Byli wśród nich nawet domorośli politolodzy, z których opiniami się liczono. W wiosce nie działała żadna organizacja, ale wielu chłopów miało poglądy lewicowe. Jednak niewielu przyznawało się do przynależności do Stronnictwa Ludowego. Nasz ksiądz proboszcz był przeciwny temu, by jego parafianie, a szczególnie chłopi poza kościołem, przynależyli do jakiejkolwiek organicacji, czy partii.
Początkowo tematem było to, co działo się we Włoszech. Mówiono o autostradach i ich budowie i jak szybko będzie można się po nich poruszać. Wojnie w Abisynii, podziwiając opór słabo uzbrojonych abiśyńczyków. Padały nazwiska Mussolini, Hajle Sylasje i innych przywódców państw. Ponieważ w domach dysponowano tylko jedną izbą mieszkalną w rozmowach uczestniczyła cała rodzina, a więc i dzieci, dzięki czemu poszerzała się moja wiedza. Nieraz te rozwowy w jesiennych i zimowych wieczorach przeciągały się do zbyt późna i nużyły, więc usypiałem gdzieś w kąciku. Na „bambetlu” siedzieli dyskutanci i nie można go było rozłożyc do spania. Następnie w rozmowach dominowała wojna domowa w Hiszpanii. Wiadomości docierały za pośrednictwem prasy, ale pojawiły się też pierwsze radia słuchawkowe, a nawet głośnikowe zaopatrzone w baterie. Docierające do wsi gazety, były pewnie same prawicowe, w tym prawie darmowy „Rycerz Niepokalanej”. Dominowały w nim przerażające opisy prześladowania kościoła i duchowieństwa. Opinia przychylna była po stronie, walczącego rzekomo z komunizmem gen. Franco. I dzieci bawiący się w wojny, najczęściej przyjmowały sobie jego nazwę. Tak było do czasu aż pojawił się temat Adolf Hitler. Słyszało się o nim wcześniej, ale nie był on wtedy jeszcze dla nas groźny. Były jakieś pakty, a Göring gościł i polował w Białowieży.
Nie mam pojęcia o nastrojach i poglądach naszych współziomków. Pewnie także się spotykali i rozmawiali o czymś, o czym my Polacy nie mieliśmy pojęcia. Wraz z szybką działalnością zdobywczą Hitlera, rosła ich wrogość do nas. Nie było już podpaleń polskich domów, stało się to zbędne, Ukraińcy czuli się już Ukraińcami, a nie jakimiś tam Rusinami. Można to było zauważyć szczególnie idąc lub przejeżdżając przez takie wsie zupełnie ukraińskie jak Przewłoka lub Zielona. Tam, ulubionym kolorem ich domów były ściany malowane na niebiesko, a przyzby na żółto. Mieli tam swoje dobrze zaopatrzone sklepy, nazywane kooperatywami i spółdzielnie mleczarskie, których byli członkami i tylko z nich korzystali. W tym czasie już wśród Polaków i Ukraińców, popularnym stawało się hasło „nie kupuj u Żyda”.
Wspomniałem już o tym, że w szkole nie było za wielu rówieśników ukraińskich, więc petlikowiecka szkoła była zdominowana przez Polaków. Podejrzewam, że być może dzieci z rodzin o nastawieniu nacjonalistycznym uczyły się w Przewłoce lub Zielonej. Nie mam pojęcia o programach nauczania w przedwojennych polskich szkołach. Tam jednak z pewnością językiem wykładowym był ukraiński. Mogę to tylko oprzeć na tym, że będąc w klasie czwartej mieliśmy wycieczkę szkolną do szkoły w Przewłoce. Przysłuchiwaliśmy się w ich czwartej klasie lekcji historii Polski, prowadzonej w języku ukraińskim. Trochę nas to bawiło i miło było słuchać, jak rozprawiają o Piastach i Jagiellonach po ukraińsku. Czy jednak tylko tak uczono? Gdzieś musiano też uczyć swą młodzież nienawiści do Polaków i później śpiewać, „smert, smert, Lacham smert”. Ze względu na warunki socjalno-bytowe, można zrozumieć wrogość do rządzących, ustroju, a nawet państwa, ale do zwykłych ludzi w takim samym położeniu jak oni, a także bardzo często z nimi spowinowaconymi, tylko dlatego ze są innej narodowości i wyznania?
Pamiętam jak w tejże czwartej klasie na lekcji z historii, której tematem było przyłączenie pod swoje berło przez Kazimierza Wielkiego Rusi Halickiej, próbowaliśmy obaj z moim przyjacielem Bohdanem naprawić historię. W swojej naiwności niczego nie potrafiliśmy wymyślić. Doszliśmy tylko do tego, że gdyby wtedy Ruś Halicka nie została przyłączona do Polski, to z kolei mnie Polakowi byłoby przykro, że kraj mój nazywa się Ruś czy Ukraina, a nie Polska.
Po anschlussie Austrii, z niepokojem dowiadywało się o dalszych roszczeniach terytorialnych Hitlera.
Pewnego zimowego dnia na przełomie 1937/38 roku, brat wrócił z pracy na poczcie z jakimiś częściami. Był tam zwój miedzianego drutu, płytka ebonitowa i wiele różnych części, o których nie miałem zielonego pojęcia, do czego mogą służyć. Ale były też słuchawki, więc domyśliłem się, ze będzie radio. Wcześniej widziałem takie radio u kolegi szkolnego, Pawła Dumanowskiego, którego ojciec jadąc do Buczacza po kierat, zamiast kieratu kupił radio. Brat niewiele mówiąc zabrał się do roboty, której przypatrywałem się z zaciekawieniem. Trwało to dość długo i nawet straciłem nadzieję, że z tego coś będzie. Wystąpił problem z anteną, bo jak wejść w porze zimowej na drzewo? Wreszcie została antena doprowadzona do odbiornika i zaczęło się żmudne strojenie. Wiele trzeba było mieć cierpliwości, by znaleźć czułe miejsce w malutkim kryształku, osadzonym w szklanym, przypominającym strzykawkę cylinderku, Dotykając cierpliwie kryształek sprężystą igiełką, aż wreszcie trafiając na to, jego najczulsze miejsce, nagle w słuchawce zatrzeszczało i było słychać jakieś dalekie odgłosy „czastuszek”, śpiewanych w zrozumiałym nam języku. Przesuwając suwak po zwojach drutu nawiniętego na tekturowy cylinder udało się wreszcie natrafić na znany nam do dzisiaj sygnał Warszawy I. To było niesamowite. Okno izdebki pokryte lodem, podwórko zasypane śniegiem pod same okno, słabe światło lampy naftowej wiszącej na ścianie a w słuchawce głos dochodzący jakby z za świata.
Miałem okazję przesiedzieć wiele wieczorów ze słuchawkami na uszach, bo brat w tym czasie pobierał korepetycje, przygotowując się eksternistycznie do egzaminu z klasy siódmej, a matka bała się włożyć słuchawek na uszy. A zresztą, nie miała na to czasu siedząc przy swojej kądzieli.
Teraz wiedzieliśmy na bieżąco, co dzieje się na świecie. Wkrótce w pamięci zapisywały się dalsze nazwiska; Chamberlain, Daladier, Ribbentrop, Hacha. Nam przy okazji dostało się Zaolzie. W naszej klasie była nawet pewnego rodzaju euforia. Staliśmy przed mapą Polski, szukaliśmy tego Zaolzia i próbując wytyczyć nową granicę. Baczniej przypatrując się tej mapie, widziało się Polskę jakby w kleszczach hitlerowskiej Rzeszy. Dalej na północy nieprzyjazna Litwa, którą chcieliśmy zakryć czapkami a na wschodzie potężny ZSRR, o którym wiedzieliśmy niewiele. Owszem mówiono coś tam o wspólnych kotłach i żonach. Jedynie na południu w kąciku naszego województwa graniczyliśmy z przyjazną nam Rumunią, no i oczywiście Węgrami, które po aneksji Rusi Zakarpackiej, miały z nami kawałek wspólnej granicy.
Mieliśmy chór szkolny do którego należałem, prowadzony przez nauczyciela pana Huzarskiego, więc wkrótce nauczyliśmy się i śpiewali:

„Płyniesz Olzo po dolinie, płyniesz jak przed laty.
Takie same na twym brzegu, kwitną wiosną kwiaty”.

Nawet była to piękna melodia, bo bardzo mi dziś przypomina, końcowe allegretto z VI Symfonii Beethovena.
Śpiewaliśmy jeszcze, bardzo ładną piosenkę:

„Wolności słońce pieści lazur,
łódź nasza płynie w świata dal.
Z okrętu dumnie polska flaga,
Uśmiecha się do morskich fal.”
i refren,
"Dopóki kropla jest w Bałtyku,
polskim morzem będziesz ty.
Bo o twe wody szmaragdowe,
Płynęła krew i nasze łzy”.

W tym czasie zaszły dość istotne zmiany w naszej wsi, sprawiła to elektryczność. Została oświetlona wiejska główna droga, czyli gościniec, po obu stronach Strypy. Teraz na drodze było widniej niż w chałupach i zarówno młodzież jak i starsi, po zakończeniu prac domowych i gospodarczych, lubili wieczorami spotykać się na drodze W młynie i w Domu Ludowym już wcześniej było światło elektryczne. Teraz zostało doprowadzone także do kościoła i zamożniejszych domów. Wybudowano i oddano do użytku mleczarnię, wyposażonej w nowoczesne urządzenia i sprzęt o napędzie elektrycznym. Wyrabiano już nie tylko masło, ale też różne sery i kazeinę.
Młodzież narodowości polskiej coraz częściej spotykała się na próbach chóru i orkiestry, występując dość często w koncertach w czasie uroczyści, zarówno świeckich jak i kościelnych. Byliśmy bardzo dumni z tego naszego chóru i orkiestry. Melodie i teksty piosenek z jego repertuaru, towarzyszyły nam przez długie lata okupacji, aż do wysiedlenia i rozproszenia ludności polskiej naszej wsi, po wielu miejscowościach Dolnego Śląska i Pomorza.


Petlikowiecki chór mieszany, młodzieży żeńskiej i męskiej oraz dorosłych ze swym dyrygentym. 1939 r.

Trzeba nadmienić, że na terenach austriackiej Galicji Wschodniej, zdominowanych przez większość ukraińską, polskie piosenki ludowe, prawie nie były znane. Na weselach, które odbywały się w domach polskich czy ukraińskich, śpiewano wyłącznie po ukraińsku. Nie znana była piosenka polska śpiewana przez gości weselnych, gdy wyprowadzano pannę młodą z rodzinnego domu, do domu pana młodego, lub na oczepiny. Kiedyś jako siedmiolatek z ciekawości pobiegłem za orszakiem weselnym, grali muzykanci, a odgłos bębna rozlegał się po całej wsi. Para młoda Marysia i Jan oraz goście weselni pomimo, że byli Polakami, podchodząc do domu pana młodego, stanęli pod drzwiami domu pana młodego, śpiewali:

„Tiszy sie matyńko, tiszy-y
Taj wyjdy, wyjdy-y z chaty-y,
Bo jde twij syn bohatyj”

Piosenka ta utkwiła mi w pamięci, gdyż jakiś dowcipniś spośród gości weselnych, zamiast śpiewać, syn „bohatyj”, śpiewał „horbatyj”, co wywołało ogólną wesołość. Długo nie mogłem zrozumieć tego dowcipu, bo pan młody był postawnym mężczyzną i nie miał żadnego garbu. Dopiero po czasie domyśliłem się, ze tym garbem miała być panna młoda.
Oprócz drużyny strzeleckiej nie było innej organizacji. Harcerstwo organizowane było przeważnie w miastach, gdyż młodzież wiejska nie miała na to czasu, musiała pomagać rodzicom w pracy na roli. Nic nie wiem o młodzieży ukraińskiej i jej organizacjach. O organizacji „Proświta”, że w ogóle taka była, dowiedziałem się dopiero teraz. O organizacji wojskowej „Łuh” wiedziałem, gdyż spotykałem ich ćwiczących, na łęgu przy Strypie. Ponieważ łęg, nazywa się po ukraińsku „łuh”, kojarzyłem sobie, że nazwa ich organizacji stąd pochodzi. Zamiast karabinów mieli kije, którymi posługiwali się w ćwiczeniu musztry. Nasi „Strzelcy” dysponowali karabinami, ale były to tylko karabiny ćwiczebne.
Latem 1938 roku nasz chór zdobył w eliminacjach powiatowych I miejsce i otrzymał w nagrodę, ufundowane przez starostę trzylampowe radio. Mówiono z dumą o tym radiu, że to czterolampowa superheterodyna. Była zasilana na prąd stały, bo taki prąd był w naszym „Domu Ludowym”. Może w tych eliminacjach brały udział tylko chóry polskie, czego nie jestem pewien i stąd ten sukces. Wydaje mi się, że na rok przed wybuchem wojny, panowało już takie napięcie miedzy Polakami i Ukraińcami, że o wspólnych występach Polakow razem z Ukraińami, nie mogło być już mowy.
Zapowiadały się czasy groźne, by było można było cieszyć się beztroskim dziecięcym życiem. Niemal codziennie w południe z odbiornika z Domu Ludowym rozlegał się hejnał z wieży mariackiej. Zaraz po hejnale były wiadomości i mieszkańcy z okolicznych domów, zarówno Polacy jak i Ukraińcy gromadzili się przy odbiorniku radiowym. Nie były to wiadomości pomyślne. Została zagarnięta Czechosłowacja. Napięcie wzrastało, stawały się popularne nazwiska Ribbentrop i Beck. Tematem na porządku dziennym był Gdańsk i eksterytorialny korytarz, a z drugiej strony, nie damy guzika. Któregoś dnia penetrując w swoim radyjku suwakiem po zwojach cewki, natrafiłem na jakiś ostry i arogancki komentarz. Było to „Radio Breslau” w języku polskim. Mówiono o zadrażnieniach pomiędzy Polakami i Niemcami na zachodzie kraju i rzekomo prześladowaniu przez Polaków ludności niemieckiej.
Przypominam - nie, nie przypominam sobie, bo nigdy nie zapomniałem rozmowy, jaka odbyła się między mną jedenastolatkiem i dziesięciolatkiem Hryciem. Było to pewnie po jakimś odpuście, gdyż pobiegłem nad Strypę, aby pobawić się nowo nabytą gumową piłeczką, którą nazywaliśmy „gałką”. Spotkałem tam Hrycia, który niedaleko mnie mieszkał. Miał taką samą „gałkę” jak moja, tylko w innym kolorze. Na mojej piłeczce dominowały kolory biały i czerwony a na jego, niebieski i żółty. Kopnąłem swoją piłkę w jego kierunku i oczekiwałem, że mi ją odkopnie. On jednak wziął obie piłeczki do ręki, swoją zaczął całować a na moją napluł i wrzucił w krowie łajno. Nie przypominam sobie czyśmy się pobili, pamiętam tylko naszą rozmowę, a raczej dziecięcą sprzeczkę, której sens był mniej więcej taki. Hryć mnie powiedział, że wkrótce Niemcy uderzą na Polskę, a Ukraińcy im pomogą i powstanie „samostijna” Ukraina, „a was Polakiw wyriżemo”. Zostanie to dokonane bardzo szybko, bo Niemcy są dobrze uzbrojeni, mają dużo samolotów i czołgów. Ja ze swej strony zacząłem oponować, że my też mamy samoloty, czołgi i artylerię przeciwlotniczą, która każdy samolot lecący nad Polską zestrzeli. Mamy też sojuszników, Francję i Anglię oraz dzielnych naszych ułanów. Powiedziałem, że Polaków jest dużo i wszystkich nie wyrżną i zostanie ktoś, kto pomści. Nie wiem jak żeśmy się rozstali i nie przypominam sobie czy jeszcze kiedykolwiek drugi raz żeśmy się spotkali. Także i Hrynio wówczas nie był już dzieckiem, a piłeczki po opłukaniu w wodzie, stały się jednakowe w kolorze szarej, tandetnej gumy.
Gdy odwiedziłem swoje Petlikowce i Buczacz w lipcu 2001 roku myślałem, że może się z nim albo kimś innym ze znajomych spotkam i dokończymy przerwaną tamtejszą rozmowę, Polaka z Ukraińcem. Spotkałem z rówieśników młodszego od niego o jeden rok, jego kuzyna Jóźka, czyli Josyfa. Hrynio mieszka teraz gdzieś we Lwowie. Spotkałem natomiast w Buczaczu innego Hrynia, rówieśnika mojego starszego brata. Zobaczyłem 80 letniego staruszka, pasącego na górze Fedor kozę. Pamiętam go z dzieciństwa z tego, że gdy rozbierał się nad Strypą do kąpieli zauważyłem na jego nogach blizny od oparzeń. Mówiono, że uległ on tym oparzeniom w czasie pacyfikacji wsi, przez wojsko po wznieconym przez ukraińskiego terrorystę pożarze. Podobno kazano wówczas kobietom i dzieciom ukraińskim usuwać z pogorzeliska gorący jeszcze popiół.
Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tych czasach. Mój Brat, jego rówieśnik, od 1994 roku już nie żyje, jednak zadawać takich pytań nie śmiałem. Spotkałem po latach człowieka rozżalonego i rozgoryczonego. Ludziom steranym długoletnią pracą, płacą tam dziś emeryturę w wysokości około 100 hrywien. To było nawet troszkę mniej niż nasze 100 zł. Jadąc po latach w rodzinne strony sądziłem, że spotkam swych dawnych znajomych jako ludzi radosnych, spotkałem rozgoryczenie.
Po tej rozmowie, miałem w oczach tego pierwszego Hrynia, zacietrzewionego chłopca, który z rumieńcem na policzkach, całował niebiesko-żółtą piłeczkę. Jak oni bardzo wówczas pragnęli tej swojej „samostijnej”.

W którymś dniu pod koniec czerwca 1939 roku z panią Śliwińską, klasa nasza, piosenką, „upływa szybko życie, jak potok płynie w dal”, pożegnała na dziedzińcu w alei lipowej, rok szkolny. Wcześniej zostały wydane świadectwa. Chyba utarł się taki zwyczaj, że co roku rozdanie świadectw odbywało się nie w murach szkolnych, ale w jakimś plenerze. Zawsze też dopisywała pogoda, a może tylko tak to zostało zapamiętane. Byłem szczęśliwy, bo miałem na świadectwie same piątki, a zarazem dumny z promocji do klasy szóstej. Euforia jednak szybko minęła, gdy nazajutrz przed wschodem słońca, budziła mnie matka do pasania krów. Wojna wisiała w powietrzu i o niczym więcej nie rozmawiano. Mobilizację ogłaszano i odwoływano. Wśród Polaków przeważał nastrój patriotyczny, jeden z mieszkańców naszej wsi nawet zgłosił chęć wstąpienia do „żywych torped”. W niedzielę 16 lipca poszedłem z matką do Buczacza na odpust w uroczystość „Matki Boskiej Szkaplerznej”. Wnętrze kościoła i teren wokół kościoła zapełnił się wiernymi, niemal ze wszystkich okolicznych wsi. Staliśmy na zewnątrz, bo nie było mowy, aby dostać się do wnętrza kościoła. Napięcie w związku ze zbliżającą się wojną pewnie wówczas doszło już do zenitu, tak wiele mówiono o nalotach, bombach, użyciu gazu i jak w takich przypadkach należy się zachować. W czasie homilii, której na zewnątrz kościoła nie można było dosłyszeć, ktoś siedzący na skarpie nad murem poruszył kamień, który spadł na dół na stojących pod murem ludzi. Nie wiem, co tam się wydarzyło, pewnie nic groźnego, ale nastąpiło poruszenie tłumu i wybuchła panika. Tłum spod kościoła starał się wydostać na ulicę. Wielu ludzi zostało przy tym poturbowanych, na szczęście niegroźnie. Nie było wówczas jeszcze karetek i związanych z tym trwożących sygnałów. Gdy rozeszła się wiadomość, co się stało, ludzie się uspokoili. Sądzono bowiem, że już wybuchła wojna. W takiej atmosferze opuściliśmy Buczacz i wróciliśmy z odpustu do domu.
Później nastąpiło pewne odprężenie. Zaraz po żniwach do wsi zawitało wojsko. Była to jakaś formacja lotnicza i na folwarcznym polu po zżętym zbożu, pod ossowieckim lasem, powstało polowe lotnisko. Wkrótce przyleciały i wylądowały samoloty. Nie wiem ile ich było. To były szkolne jedno i dwupłatowce pokryte brezentową powłoką. Pasąc krowy na sąsiadującym z lotniskiem ściernisku, podziwialiśmy akrobacje lotnicze. Zaczęliśmy rozróżniać i zapamiętywać poszczególne figury lotnicze. Znajomością popisywał się starszy ode mnie o rok Karol. Były to „wywroty, zawroty, beczki, ślizgi, spirale i korkociągi”. Czasami z niepokojem patrzyliśmy jak samolot spada z wyłączonym silnikiem, ale ten tuż przed mającym nastąpić zderzeniem z ziemią, z powrotem unosił się ku górze. To było tylko „spadanie liściem”. Teraz już nam się nie nudziło i nawet pasące się krowy przyzwyczaiły się do ryku silników samolotowych a korzystając z naszej nieuwagi, wchodziły na sąsiednie pole z zasianą w poplonie koniczynę.
W pobliskim Jazłowcu, w dniu 15 sierpnia w święto „Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny” i dniu „Cudu nad Wisłą” dokonana została przez prymasa Polski kardynała Augusta Hlonda, koronacja Matki Boskiej Jazłowieckiej. W uroczystości tej, jak co roku, brał udział stacjonujący we Lwowie 9 Pułk Ułanów, zwany jazłowieckim, uświetniając ją na zakończenie swoimi pokazami. Ze względu na brak lokomocji, brało w niej udział niewielu mieszkańców naszej wsi, jednak pewnie wszyscy słuchali transmisji radiowej w Domu Ludowym. I ci, co tam byli i słuchający radia, zostali podniesieni na duchu.
Nadeszło wkrótce popołudnie niedzieli 27 sierpnia. Ogłoszono powszechną mobilizację i wielu mieszkańców otrzymało karty powołania. Otrzymał ją również mój osiemnastoletni brat, który wraz z innymi „Strzelcami” zgłosił się ochotniczo do batalionu służby pomocniczej. Zostali zakwaterowani w Buczaczu, w klasztorze greko-katolickich Ojców Bazylianów. Mieli oni za zadanie chronienie przed dywersją urzędów i obiektów strategicznych. W domu po odejściu brata, zrobiło się jakoś smutno, ale mieliśmy za to, już tylko z trzyletnim braciszkiem Stefciem, do dyspozycji cały „banbetel”.
W dniu 1 września wiedzieliśmy już o napaści hitlerowskich Niemiec i wybuchu wojny, jednak wraz z innymi kolegami udałam się do szkoły. Żadnych lekcji już jednak nie było. Dyrektor szkoły potwierdził wybuch wojny i poinformował, że w związku z wojną odwołano czasowo naukę w szkołach.
Z września 1939 roku, najbardziej utkwiły mi w pamięci jej trzy pierwsze wrześniowe niedziele.
W niedzielę pierwszą poszedłem rankiem z mamą do Buczacza, aby odwiedzić naszego wojaka, zakwaterowanego u Bazylianów. Szło nas więcej, bo było dużo matek, które wysłały swoich osiemnastoletnich synów na wojnę. W rozmowach w czasie drogi towarzyszyły żarty i śmiechy, wojna była jeszcze daleko. Nie bardzo orientowaliśmy się, co tam na zachodzie się dzieje. Z radia słyszeliśmy od czasu do czasu tylko tajemnicze „uwaga, uwaga nadchodzi”. Buczacz powitał nas oknami, z poklejonymi pasami z papieru szybami. My natomiast mieliśmy przy sobie kawałki płótna, którymi po zwilżeniu wodą, w przypadku ataku gazowego, mieliśmy zasłaniać sobie nos i usta. Na klasztornym dziedzińcu zastaliśmy naszych żołnierzy w czasie zbiórki. Wyglądało licho to wojsko w strzeleckich gimnaściorkach i wypłowiałych furażerkach. Gdzieś podziała się ich dziarskość. Sierżant, przezywany zupakiem, pewnie uczestnik jeszcze poprzedniej wojny, ostro strofował swoje wojsko. Sprawdzał zapięcie pasów, guzików i po kolei to, co powinni mieć w swoich plecakach, a później broń. Trwało to dość długo i patrzyłem jak podziwiani przeze mnie strzelcy, spoglądają żałośnie na swoje mamy. Byli ode mnie starsi tylko 6 lat. Wreszcie kazał ustawić broń w kozły i podał komendę do rozejścia.


Petlikowieccy Strzelcy zakwaterowani u buczackich Bazylianów. Od lewej: brat Jan Kubasiewicz, Paweł Skotnicki, Józef Krawczyński i Józef Tytyn. Wrzesień 1939 r.
Wszyscy już nie żyją. Jan i Paweł zmarli śmiercią naturałną, Józef Krawczyński zginął na froncie gdzieś pod Budziszynem a Józefa Tytyna zastrzelili Niemcy w 1944 r. w Kowalówce.

Nie pamiętam czy było to przed, czy po obiedzie, ale mój brat z apetytem zjadł, to, co przyniosła mu mama. Niedzielne wiejskie menu, pierogi ze śmietaną.
W następną niedzielę 10 września, udałem się do Buczacza już tylko sam, bez mamy i nikt więcej ze mną nie szedł. Idąc przez Przewłokę, schowałem na wszelki wypadek swoją szkolną rogatywkę z orzełkiem za pazuchę. Brat widząc mnie bardzo się ucieszył, a jego kolega Karol, dopytując się o swoją mamę i widząc, że jej nie ma miał w oczach łzy. Uradowany brat podarował mi swoją portmonetkę, w której było kilka złotych. Dotąd nie byłem nigdy tak bogaty, ale było już po odpuście w naszym kościele. Z tego spotkania zapamiętałem tylko, że w czasie mego spotkania z bratem, nadleciał samolot i rozległ się trwożny ryk syren. Po chwili gdzieś w okolicy tunelu kolejowego, czy może mostu na Strypie, wybuchły dwie bomby. Na klasztornym dziedzińcu wybuchła panika. Nie było żadnych schronów. Sierżant wydał dziwną wówczas dla mnie komendę, aby wojsko schroniło się na górne piętro budynku. Chciałem najkrótszą drogą wydostać się poza teren klasztoru, ale za murem była głęboka skarpa. Któryś ze strzelców zeskoczył przede mną i chyba zwichnął sobie nogę. Pobiegłem przez bramę i pewnie instynktownie na pobliską łąkę nad Strypą. Szukałem daremnie jakiegoś zagłębienia w ziemi, na szczęście już spokojniejszym rykiem syren, alarm został odwołany.
W niedzielę 17 września, poszliśmy odwiedzić brata znowu oboje z mamą i jak w niedzielę pierwszą szło nas więcej. Tym razem szliśmy w ciszy, prawie nie odzywając się do siebie. Jeszcze nie wiedzieliśmy o napaści sowietów, ale z zachodu dolatywał do nas odgłos zbliżającego się frontu i poprzedzający go uciekinierzy. Zanim doszliśmy wiedzieliśmy już, co się stało. Przechodząc od Nagórzanki, przez Buczacz, już nie widzieliśmy strachu a raczej radość w oczach napotykanych Żydów. Pod budynkiem klasztoru zastaliśmy zbiórkę kompanii strzeleckiej w pełnym rynsztunku. Nie było dużo czasu na rozmowę z bratem. Tylko na krótko dano komendę do rozejścia, aby żołnierze mogli pożegnać się ze swymi bliskimi. Po ponownej zbiórce wydano im suchy prowiant i amunicję. Z tym jednak było trochę problemu. Okazało się, że to wojsko uzbrojone było w kilka różnych typów karabinów. Oprócz naszego typowego mauzera, austriackie manlichery. Tyle typów ilu było zaborców i do tego jeszcze francuskie. Rozdając amunicję, sierżant wołał, pytając, kto ma karabin do amunicji którą miał w ręku. Towarzyszyliśmy im przy tym, do samego końca aż padła komenda „w czwórki w prawo zwrot” i „naprzód marsz”. Pożegnaliśmy machając rękami a kolumna odeszła drogą na Jazłowiec. Za nią potoczył się wóz konny z całym ich zapasem na drogę i kuchnią polową. Nie pamiętam czy towarzyszył temu marszowi śpiew. Poszli w kierunku rumuńskiej granicy, a my ze smutkiem do domu. Przeszliśmy przez złowrogą nam Przewłokę, a gdy doszliśmy do petlikowieckiego, greko-katolickiego cmentarza spotkaliśmy mieszkańców tej wsi, którzy przyszli nad ostry zakręt gościńca, aby nacieszyć się widokiem opuszczających naszą wieś polskich żołnierzy. Opuszczały wieś samochody naprawcze ze sprzętem, wraz z załogą obsługującą polowe lotnisko. Zauważyłem wśród widzów, wyrostków z kamieniami w zaciśniętych pięściach. Dziwny był ten widok agonii Polski, na jej wschodnich rubieżach, jedni jej obywatele mieli łzy w oczach, a drudzy radość. Pewnie zdawali sobie sprawę, że nadchodząca „radiańska” Ukraina to nie „samostijna”, ale radowali się, że nie będzie znienawidzonej przez nich Polski. A na naszym petlikowieckim prawobrzeżu Strypy zastaliśmy naszych sąsiadów, znoszących do ciężarówek, na drogę wojsku, chleby, fasolę i groch. Piloci na swych maszynach, z pewnością odlecieli wcześniej, zostawiając jeden niesprawny samolot. Został on rozszarpany na kawałki, biorąc z niego co się tylko dało.
Nazajutrz w mglisty i szary poranek, pędziłem swoje krowy na pastwisko. Po drodze spotkałem Karola ze swoją krasulą. Karol powiedział, że z odlatującego na południe samolotu, wyrzucił pilot mapę Polski, przepołowioną czerwoną kreską na dwie części. Zastanawialiśmy się, co teraz będzie. Znowu jak nasi rodzice i ich przodkowie w niewoli? Karol po zastanowieniu powiedział, że Polskę zachowamy w naszych sercach. Był siódmoklasistą, bo skończył klasę szóstą, w której pewnie była jakaś „czytanka” z „Wesela” Wyspiańskiego.

Napisano po wejściu Polski do Unii Europejskiej,
w miesiącu maju 2004 roku.
Stanisław Kubasiewicz

Kronika powstania parafii obrządku łacińskiego w Petlikowcach. (Wg.mon.Ks.Józefa Krętosza p.t.”Organizacja archidiecezji lwowskiej obrządku łacińskiego od XII w. Do 1772 roku” Wydane przez Towarzystwo Naukowe Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Lublin 1986 r.
• Dekanat buczacki miał 10 parafii: Koropiec, Potok, Barysz, Buczacz, Petlikowce, Wiśniowczyk, Złotniki, Nastazów, Budzanów, Czortków.
• Dziedzic Albert z Petlikowiec, fundując tam w 1421 r. parafię, uposażył tamtejszego plebana w dwa łany gruntu w Petlikowcach, 1/4 łanu w wiosce Busowcze, karczmą koło kościoła, ogrodem, dziesięciną ziarna z majątku w Petlikowcach oraz 4 groszami kwartalnie „annonas” od chłopów tak katolików, jak unitów.
• Wg.tabelki: Data erekcji parafii w Petlikowcach 21 pod patronatem szlacheckim pod wezwaniem św.Mikołaja, dekanat Trębowla.W XVI w. Zmiana patronatu na magnacki i w XVII w. Pod wezwaniem Narodzenia NMP.
• W wyniku najazdu tatarsko-tureckiego w 1615 r. było zniszczonych w dekanacie trębowelskim 5 kościołów: Nazarów, Podborodyce, Petlikowce, Litwinów, Strzeliska.
• Odbudowanie kościoła w Petlikowcach nastąpiło w 1704 r.
• W 1667 r. ufundowano przy parafii w Petlikowcach szpital.


Petlikowce, Nowe i Stare, ws,pow. buczacki, P. Stare leza nad Strypa, o 10 kim. na póhi. od Buczaca, P. Nowe o 7 kim. na wschód od Starych, osada w stepie, a mianowicie na poludniowej konczynie dawnych strusowskich stepów, obecnie wzietych pod uprawe. Granice: ?WBcnódKulczyce,Mateus2Ówka, Laskowce i Pilawa, polud. Zielona i Przewloka, zach. Olesza, pólnoc. Kurdwanówka, Bielawince i Dobropole. Obszar dwór. 1874, wlosc. 3544 mr. W 1870 r. 2027 mk.; w 1880 P. Nowe w gminie 423, na obszarze dwór. 12 mk., P. Stare w gminie 1812, na obszarze dwór. 56 mk. Rzym.-kat. w P. Starych 586, par. w miejscu, fundowana w 1421 przez Alberta dziedzica P. Kosciól drewniany; do par. naleza: Bielawince (84 dusz), Bobulince (559), Kujdanów (61), Kurdwanówka (75), Ossowce (329), Petlikowce Nowe (119), Przewloka (30). Ogólna ilosc katolików 1843, zydów 270, gr.-kat. w obydwóch miejscowosciach razem 965, par. w P. Starych al. Wielkich, z filia Kurdwanówka 284 i Bielawince 716, razem 1965 gr.-kat., dek. Czortków. Szkola,etat. o l naucz. Wlasc. pos. dwór. Juliusz i Wanda z Mlockich Korytow-scy. Sad pow. Budzanów, poczta Ossowce. Przez obszar P. przechodzi gosciniec strusow-sko buczacki. Dokument dotacyjny parafii rzym.-kat. P. wystawiony w Petlikowcach 14 sierpnia 1421, (Archiw. bernardynskie we Lwowie, t. II, str. 68 i 69) nazywa P. miastem, a jako sasiednie, wówczas juz istniejace wioski wymieniono: Rukomysz, Bobulince (Bambenicze al. Babenice), Ossowce (Bu-sowcze). Piotr, pleban w P., podpisal jako swiadek dokument wystawiony 4 lipca 1467, którym Michal i Jan z Buczacza, dziedzice na Jazlowcu, potwierdzaja i pomnazaja fundacye kosciola parafialnego w Jazlowcu, dokonana w r. 1436 przez ojca ich Teodoryka z Bu-czaoza. Kosciól k atol. w P. starszym jest o lat 15 od Jazlowieckiego.